Wydaje się, że atak na saudyjskie instalacje będzie momentem przełomowym. Iran, sprawdzając gdzie leży „czerwona linia” Waszyngtonu, zaatakował terytorium jednego z najważniejszych sojuszników USA w regionie. Odpowiedź Białego Domu była jednak niezwykle miękka, zbyt miękka i może tylko zachęcić Iran do dalszej eskalacji. Awersja Trumpa do wojny na Bliskim Wschodnie (a nawet do ograniczonego użycia siły) i nieumiejętność korzystania ze swoich „zasobów” w tym regionie świata, może koniec końców doprowadzić do sytuacji, w której będzie trzeba zadać sobie pytanie: Co Amerykanie robią w tym regionie świata, skoro nie są w stanie skontrować irańskiego zagrożenia i zapewnić swoim sojusznikom bezpieczeństwa?
* autor nie uważa wcale, że prezydent Trump powinien iść na wojną z Iranem. Autor jest zwolennikiem JCPOA i uważa, że USA nie powinny nigdy z tej umowy wystąpić. Tylko pełnia implementacja nuklearnego dealu była w stanie ujawnić patologie toczące irańską gospodarkę. Największe protesty od czasów zielonej rewolucji miały miejsce na przełomie 2017 i 2018 r., czyli jeszcze przed odstąpieniem USA od JCPOA. Irańczycy, po upływie dwóch lat od implementacji porozumienia żyli nadal w tej samej „nędzy” co przed jego zawarciem. Doprowadziło to do wrzenia w kraju. Gdyby Amerykanie w pół roku później nie wypowiedzieli JCPOA, być może społeczeństwo wkrótce ponownie obróciłoby się przeciwko establishmentowi. Obecnie nie ma już na to szans, amerykańskie sankcje doprowadziły do zjednoczenia się Irańczyków wokół państwowych instytucji. To już jednak temat na zupełnie inną dyskusję.
Kości zostały rzucone
Gdy 14 września saudyjskie instalacje naftowe stanęły w ogniu, a Saudyjczycy i Amerykanie oskarżyli o atak Teheran, świat zaczął zastanawiać się: co Iran mógłby ugrać na ataku wymierzonym w wahabickie Królestwo? Większość komentatorów odpowiedziała, że w ten sposób Iran chce wywrzeć presję na Amerykę, aby ta wróciła do JCPOA lub ewentualnie zmniejszyła swoje żądania, tak aby były one akceptowalne dla Teheranu. O ile zgadzam się z tym stanowiskiem, to jednak muszę podkreślić jedną rzecz – atak na saudyjskie instalacje był pierwszą tak dobitną próbą kontestacji roli USA jako protektora arabskich monarchii położonych nad Zatoką Perską.
Już wcześniej Iran, jak i grupy zbrojne będące pod jego wpływem, przeprowadzały różne „prowokacje” mające na celu podważenie autorytetu Waszyngtonu w regionie np. zestrzeliwując w czerwcu amerykańskiego drona, czy dokonując zajęcia brytyjskiego tankowca Stena Impero. Co jednak różni tamte prowokacje od ostrzelania saudyjskich instalacji to ich „waga”. Poprzednie operacje przeprowadzane były na wodach międzynarodowych lub na wodach terytorialnych Iranu, dzięki czemu Teheran mógł twierdzić, że jego działania były w pełni legalne. Ponadto wspomniane zajścia miały względnie mały wpływ na arabskich sojuszników USA i światową gospodarkę. Nawet zajęcie Stena Impero, które Amerykanie chcieli przedstawić jako „irańskie zagrożenie dla swobody światowej żeglugi”, zostało odebrane w Zatoce głównie jako sprawa brytyjsko-irańska – działania Teheranu widziano jako odpowiedź na zajęcie przez Royal Navy irańskiego tankowca Grace 1 u wybrzeży Gibraltaru. W przypadku ostatniego ataku sytuacja wygląda inaczej. Atak miał bowiem miejsce bezpośrednio na terytorium Królestwa Arabii Saudyjskiej, a skutki ostrzału wyraźnie odczuła światowa gospodarka.
Bardzo znaczący jest także moment, w którym doszło do ostatniego ataku. Bowiem jeszcze kilka tygodni wcześniej zdawało się, że – dzięki francuskim staraniom – uda się wypracować amerykańsko-irańskie porozumienie, które z pewnością nie rozwiązałoby obecnego konfliktu, jednak dałoby szansę na zmniejszenie napięć w regionie (nawet jeśli tylko chwilowo).
Odwilż czy cisza przed burzą?
Przypomnijmy zatem, 25 sierpnia, w Biarritz, gdzie właśnie odbywały się obrady szczytu G-7, niespodziewanie wylądował minister Zarif – na zaproszenie prezydenta Macrona. Irańczyk odbył z Jeanem-Yvesem Le Drianem (szef MSZ) kilkugodzinne spotkanie. Jeszcze przed wizytą Zarifa w Biarritz Francuzi prowadzili szeroką ofensywę dyplomatyczną, która miała doprowadzić do tego, aby Irańczycy i Amerykanie w końcu usiedli do stołu negocjacyjnego. Sami Irańczycy podchodzili do francuskiej inicjatywy dość sceptycznie, obawiając się, że obietnice Pałacu Elizejskiego mogą okazać się gołosłowne. Spotkanie w Biarritz, w którym przebywała przecież także amerykańska delegacja, miało być dla Irańczyków jasnym sygnałem, że Paryż działa za aprobatą Waszyngtonu – jeszcze dobitniej podkreślił to Trump, który przyznał że wiedział o tym, że Zarif pojawi się we Francji i nie sprzeciwił się jego obecności (mimo, że sam Zarif był już wówczas obłożony amerykańskimi sankcjami).
Wkrótce wydarzenia nabrały niezwykle szybkiego tempa. Już 2 września, podczas francusko-irańskiego spotkania w Paryżu, minister finansów Bruno Le Maire, zaproponował Irańczykom 15-miliardową linię kredytową na okres najbliższych 4-miesięcy oraz możliwość swobodnego eksportu ropy naftowej – w zamian za to Teheran miał ponownie implementować wszystkie postanowienia JCPOA. Następnego dnia, Le Maire poleciał do Waszyngtonu, gdzie odbył spotkanie z amerykańskim sekretarzem skarbu Steven Mnuchinem, któremu miał przedstawić szczegóły porozumienia z Iranem i przekonywać go do poparcia francuskiej inicjatywy. Po komentarzach Trumpa, które pojawiły się w kolejnych dniach, wydawało się, że misja Le Maire’a zakończyła się sukcesem. Trump mówił nie tylko o możliwości poparcia francusko-irańskiego porozumienia, ale nawet wyraził chęć spotkania z Rouhanim podczas zbliżającej się debaty generalnej 74. sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ.
Przez moment podobne rozprężenie można było odczuć także w Teheranie. Rzecznik irańskiego rządu, Ali Rabiee, 4 września stwierdził, że o ile rozmowy z Francuzami są dość trudne, to udało się już uzgodnić większość kwestii objętych negocjacjami i zasugerował, że Teheran czeka już tylko za zatwierdzenie umowy przez Waszyngton. Stanowisko Rouhaniego także wskazywało, że poprze on ewentualną umowę z Francuzami. Prezydent zdawał się nawet sugerować chęć spotkania z Trumpem mówiąc: „If I knew that going to a meeting and visiting a person would help my country’s development and resolve the problems of the people, I would not miss it, (…) Even if the odds of success are not 90% but are 20% or 10%, we must move ahead with it. We should not miss opportunities.”
Wkrótce jednak do głosu doszły wewnętrzne napięcia, które od kilku miesięcy stają się w Iranie coraz bardziej dostrzegalne. Pod presją konserwatystów i powiązanych z nimi mediów, Rouhani stwierdził, że jego słowa zostały wyjęte z kontekstu i nie rozważa on spotkania z Trumpem. Później było już tylko ciekawiej. 4 września agencja prasowa Fars opublikowała następującą wypowiedź Abbasa Araghchiego: „Our return to the full implementation of the nuclear accord is subject to the receipt of $15bn over a four-month period, otherwise the process of reducing Iran’s commitments will continue”. Jednak już kilka godzin później irańska PressTV poinformowała, że rząd w Teheranie „oficjalnie” odrzucił francuską propozycję dot. 15 miliardowej linii kredytowej.
Tym samym prowadzone przez Francuzów mediacje znalazły się w martwym punkcie. Mimo tego, że prawdopodobnie Paryżowi udało się uzyskać „błogosławieństwo” Waszyngtonu, to wydaje się że dobrej woli zabrakło po stronie Iranu – i to nie rządu, lecz osób blisko powiązanych z Chameneim. Nie można jednak wykluczyć, że sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Być może rozmowy nigdy nie były bliskie sukcesu? Być może tylko chcieliśmy wierzyć, że sukces francuskich mediacji był możliwy, w sytuacji gdy od początku były one zdane na porażkę? Być może to nie Teheran, lecz Waszyngton stanął w tej sprawie okoniem? Z rozmów, które odbywają się w kuluarach do świata zewnętrznego docierają tylko strzępy, z których staram się zawsze stworzyć spójną, logiczną i obiektywną całość, nie zawsze jednak musi się ona okazać prawdziwą wersją wydarzeń.
Rottweiler Białego Domu
Obraz wydarzeń z „gorącego września” nie byłby jednak kompletny, gdyby jeszcze nie jedno wydarzenie – 10 września John Bolton został zwolniony ze stanowiska doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego. O ile same motywy jakie stały za decyzją o zwolnieniu Boltona, jak i to czy Bolton został zwolniony czy sam złożył rezygnację, pozostają niewyjaśnione, to jedno jest jasne –
wiele osób w Teheranie uznało odsunięcie Boltona od władzy za „porażkę polityki maksymalnego nacisku” (tak określił to właśnie Hesameddin Ashena, doradca prezydenta Rouhaniego).
Trzeba bowiem być świadomym, że największym „jastrzębiem” w amerykańskiej administracji był właśnie Bolton. Był on także w zasadzie jedyną osobą w otoczeniu amerykańskiego prezydenta, który optował za pełnoskalową wojną z Iranem. Gdy Pompeo chciał budować szerokie koalicje mające na celu kontrowanie irańskiego zagrożenia, recepta Boltona na bolączki administracji była prosta – uderzenie na Iran. Bolton był rottweilerem obecnej administracji. Nie bez powodu Trump mówił o Boltonie: „On chce wywołać trzy wojny jednego dnia, ale ja mam go na smyczy”.
Wiele osób na Zachodzie traktowało Boltona jako „starego jastrzębia z bujnym wąsem”, kolejną ciekawą personę, która przewinęła się przez Biały Dom w czasach rządów Trumpa. Inaczej jednak Bolton był postrzegany w samym Iranie. Wiele wskazuje, że w swoich kalkulacjach Teheran zawsze uwzględniał obecność w amerykańskiej administracji Boltona, jedynego radykała, który niemal za każdym razem miał dla prezydenta tę samą radę – „odpowiedzieć siłą”. O ile sama obecność Boltona w administracji nie wywoływała bezpośrednio żadnych negatywnych konsekwencji dla Teheranu, to jednak istniało ryzyko, że w pewnym momencie Bolton nakłoni prezydenta do użycia siły. Ryzyko to było tym większe, że Iran sam grał na zwiększenie napięcia w regionie, aby pokazać do czego jest zdolny w sytuacji gdy ktoś próbuje mu zagrozić.
Nic też dziwnego, że osobą z kręgu współpracowników Trumpa, która była najzacieklej atakowana przez Teheran, był właśnie Bolton. W interesie Iranu leżało wyrzucenie Boltona z administracji. Nie bez przyczyny minister Zarif twierdził, że wojnę z Iranem chce wywołać tzw. „Drużyna B”, do której zaliczał Bibiego Netanyahu, Boltona, MBS’a i MBZ’a.
Nie szedłbym tak daleko, żeby twierdzić że decyzja o zwolnieniu Boltona była tym zdarzeniem, które bezpośrednio zachęciło Iran do ostrzelania saudyjskich instalacji. Jednocześnie jednak, moim zdaniem, z pewnością brak Boltona w administracji, spowodował że podjęcie decyzji o ataku na Królestwo przyszło Irańczykom dużo łatwiej. Obecność Boltona w administracji działała na Irańczyków jak „kij”, którego użycie było mało prawdopodobne, ale zawsze musiało być brane pod uwagę. W sytuacji, gdy Boltona zabrakło, Irańczycy powiedzieli „sprawdzamy” i nagle okazało się, że ten „kij” nie istnieje.
Waszyngton goli wąsy
Odsunięcie Boltona było błędem – zwłaszcza w tym momencie. Tak jak wspomniałem, kilka tygodni przed jego odsunięciem, Trump zdawał się popierać francuską inicjatywę i wyrażać chęć spotkania z Rouhanim. Zwolnienie Boltona było teoretycznie kolejnym krokiem do zmniejszenia napięcia z Iranem. Sam prezydent postrzegał te gesty najpewniej jako wyraz dobrej woli w kierunku Teheranu. Problem polega jednak na tym, że Irańczycy mogli odebrać te gesty w zupełnie inny sposób – jako wyraz słabości Waszyngtonu, porażkę polityki „maksymalnego nacisku” i chęć jak najszybszego osiągnięcia porozumienia.
Moim zdaniem były to błędne kalkulacje. Biały Dom jest niezwykle zadowolony z tego w jaki sposób sankcje wpłynęły na irański eksport ropy naftowej, która pozostaje „kołem zamachowym” irańskiej gospodarki – spadek z 2,5 mln baryłek/dzień (w okresie obowiązywania JCPOA) do 100k-350k baryłek/dzień obecnie, i to z uwzględnieniem „szarej strefy”. Trump wierzy, że ta strategia ostatecznie zmusi Irańczyków do tego, aby zasiedli do negocjacji – co wydaje się jednak mało prawdopodobne. Jednak fakt faktem, Amerykanie wyrażają ogromne samozadowolenie z polityki „maksymalnego nacisku”. Pompeo i Mnuchin w ostatnim czasie rzucają sankcjami „na lewo i prawo”, traktując sankcje jako „złoty środek” w walce z Iranem. Nic nie wskazuje na to, żeby Trump wycofał się z tej strategii – nawet mimo subtelnego „puszczani oczka” w kierunku Paryża, Rouhaniego i odsunięcia Boltona.
Zwolnienie Boltona spiętrzyło tylko problemy amerykańskiej administracji. Nie musząc uwzględniać Boltona w swoich kalkulacjach, Iran będzie teraz dużo bardziej skory do podejmowania coraz większego ryzyka i testowania, gdzie leży „czerwona linia” Waszyngtonu. W przyszłości możemy spodziewać się jeszcze większej liczby „prowokacji” ze strony Teheranu, podobnych do tej z 14 września. Sytuacja jest o tyle zła, że pro-irańskie siły są rozsiane niemal po całym Bliskim Wschodzie. Za ich pomocą Iran może dokonywać różnorodnych prowokacji, a później negować swój udział w tym podobnych akcjach.
Z drugiej strony szachownicy mamy natomiast „wszystkich ludzi prezydenta” Trumpa, którzy – z pewnymi wyjątkami – wykazują dość małe skłonności do agresywnego zwalczania Iranu i jego sił proxy., zamiast czego zwracają się w kierunku „economic warfare”. Co gorsza polityka prowadzona przez Trumpa doprowadziła do alienacji USA na arenie międzynarodowej. Większość społeczności międzynarodowej do tej pory popiera JCPOA i działania Ameryki postrzega nie jako odpowiedź na problem „irańskiego zagrożenia”, lecz przede wszystkim jako pogłębianie tego problemu. Co prawda może się to zmienić jeśli Rijad i Waszyngton przedstawią niebudzące wątpliwości dowody, że za ostatnim atakiem stoi Teheran. Jednak póki co ekipa Trumpa jest zdana niemal wyłącznie na siebie.
Zmiana warty
Po odejściu Boltona, główną postacią w irańskiej układance nadal pozostaje sekretarz stanu Mike Pompeo. Czasami, gdy idzie o politykę wobec Teheranu, bywał on stawiany w jednym rzędzie z Boltonem, jednak było to dużym uproszczeniem. Pompeo, o ile jest zwolennikiem zaostrzenia kursu wobec Iranu, to jednocześnie za klucz do sukcesu uważa stałe zaostrzanie sankcji i prowadzenie anty-irańskiej ofensywy dyplomatycznej, tak wśród arabskich monarchii, jak i w innych częściach świata. Budowaniu takiej szerokiej antyirańskiej koalicji służyć miała np. warszawska konferencja bliskowschodnia. Póki co zabiegi Pompeo przynoszą dość mierne skutki. Wydaje się także, że zbyt dużą uwagę przywiązuje on do konwencjonalnych środków walki, nie uwzględniając że Waszyngton nie walczy wcale z konwencjonalnym przeciwnikiem.
Obok Pompeo, mamy „wschodzącą gwiazdę” anty-irańskiej polityki Waszyngtonu, czyli Stevena Mnuchina, sekretarza skarbu. Mnuchin, jeszcze przed zwolnieniem Boltona, zaczął ewidentnie odgrywać coraz większą rolę w kwestii Iranu. Wskazuje to, że polityka Trumpa zaczyna coraz bardziej przybierać jednowymiarowy wymiar „economic warfare”.
Teoretycznie silnym graczem powinien być jeszcze Mark Esper, czyli szef Departamentu Obrony. Jednak wykazuje on niemal zerową inicjatywę w sprawie Iranu i zasadniczo ogranicza się do wypełniania decyzji prezydenta, nie proponując autorskich rozwiązań.
Bardzo ciekawą postacią, której poświęca się bardzo mało czasu (moim zdaniem niesłusznie) jest Brian Hook, czyli specjalny wysłannik prezydenta do Iranu. Hook bywa zaliczany do grona „jastrzębi”, jednak jego poglądy są o tyle charakterystyczne, że optuje on za uzupełnieniem sankcji gospodarczych o zintensyfikowane działań wymierzonych w pro-irańskie grupy proxy działające w regionie. 9 września, na dzień przed zwolnieniem Boltona, w WSJ ukazał się bardzo ciekawy artykuł jego autorstwa, w którym pisał m.in. o potrzebie zwiększenia amerykańskiego zaangażowania w Jemenie, bez którego kraj ten czeka „libanizacja” (tj. zajęcie przez rebeliantów Houthi podobnego stanowiska, co Hezbollah w Libanie).
Osobiście miałem nadzieję, że to właśnie Hook zastąpi Boltona i zostanie nowym doradcą prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego. Hook zdaje się, najlepiej spośród bliskich współpracowników Trumpa, zdawać sobie sprawę z wielopłaszczyznowego zagrożenia jakie stanowi Iran oraz perfekcji jaką Iran osiągnął w wojnie asymetrycznej. Wybór padł jednak na Roberta O’Briena, dotychczasowego specjalnego wysłannika prezydenta ds. amerykańskich zakładników. Ciężko stwierdzić jaki wpływ O’Brien będzie miał na tę administrację, ale wydaje się że niewielki. Nowy doradca to zdecydowanie postać dużo mniejszego formatu niż Bolton, i przez to potencjalnie może szybko zostać zdominowany przez prezydenta. Zresztą wydaje się, że decyzja o zwolnieniu Boltona miała w sobie coś z przygotowań do kampanii wyborczej, a Trump nie chciał wybrać możliwie najlepszego kandydata, lecz raczej osobę nieuważaną za „warmongera” (w przeciwieństwie do Boltona), co miałoby polepszyć jego pozycję przed wyborami.
Waszyngton na rozdrożu
Spór amerykańsko-irański osiągnął stan, który na pierwszy rzut oka może wydawać się impasem. Amerykańskie sankcje stanowią znaczne wyzwanie dla irańskiej gospodarki, wyzwanie któremu Irańczycy nie są w stanie podołać. Z drugiej jednak strony Irańczycy są na tyle zdeterminowani, że wątpliwe, aby same amerykańskie sankcje zmusiły ich, aby zasiedli do negocjacji. Jednocześnie jednak Irańczycy postawili na dużo agresywniejszą niż dotychczas politykę wobec USA i ich sojuszników w regionie np. atakując właśnie saudyjskie instalacje naftowe. Amerykanie zdają się nie chcieć kontrować tych działań Iranu, zrzucając ciężar walki zbrojnej (także ograniczonych uderzeń) na swoich sojuszników. Jednak wydaje się to drogą do nikąd. Irańczycy są mistrzami wojny asymetrycznej, w której doświadczenie zdobywali od dekad. Waszyngton nie może ograniczać się wyłącznie do ogłaszania z Białego Domu kolejnych aktów swojego „economic warfare” – tj. nakładania na Irańczyków coraz to kolejnych sankcji. To jest zdecydowanie zbyt mało, aby rzucić Irańczyków na kolana. Czasami trzeba nieco ubrudzić sobie ręce (tj. użyć siły). Waszyngton jednak wydaje się być niezwykle sceptycznie nastawiony do chociażby pomysłu ograniczonych uderzeń na sojuszników Iranu w regionie. Jest do droga donikąd. Sankcje gospodarcze mogą doprowadzić nawet do zapaści gospodarczej w Iranie, ale jeśli Trump do swojego worka z napisem „polityka maksymalnego nacisku” nie wrzuci bardziej asertywnych działań niż te dotychczas podejmowane, to może pewnego dnia obudzić się w rzeczywistości, gdy Iran – mimo że wyniszczony gospodarczo – doprowadzi do sytuacji, gdy nikt nie będzie brał Amerykanów jako gwarantów stabilności arabskich monarchii, a to de facto stanowiłoby koniec amerykańskiej hegemonii na Bliskim Wschodzie.
* autor nie uważa wcale, że prezydent Trump powinien iść na wojną z Iranem. Autor jest zwolennikiem JCPOA i uważa, że USA nie powinny nigdy z tej umowy wystąpić. Tylko pełnia implementacja nuklearnego dealu była w stanie ujawnić patologie toczące irańską gospodarkę. Największe protesty od czasów zielonej rewolucji miały miejsce na przełomie 2017 i 2018 r., czyli jeszcze przed odstąpieniem USA od JCPOA. Irańczycy, po upływie dwóch lat od implementacji porozumienia żyli nadal w tej samej „nędzy” co przed jego zawarciem. Doprowadziło to do wrzenia w kraju. Gdyby Amerykanie w pół roku później nie wypowiedzieli JCPOA, być może społeczeństwo wkrótce ponownie obróciłoby się przeciwko establishmentowi. Obecnie nie ma już na to szans, amerykańskie sankcje doprowadziły do zjednoczenia się Irańczyków wokół państwowych instytucji. To już jednak temat na zupełnie inną dyskusję.