Ostatni atak Hamasu był dla Izraela szokiem. 1300 Izraelczyków zostało zabitych, a ponad 100 uprowadzono do Strefy Gazy. Premier Netanjahu zapowiedział bezpardonowy odwet, który – tu cytat – “zostanie zapamiętany przez kolejne pokolenia”. Izraelska armia skupia się obecnie na bombardowaniu Strefy Gazy. To wstęp do ofensywy lądowej, która ma rozpocząć się w ciągu najbliższych dni. Tymczasem Iran, który jest bliskim sojusznikiem Hamasu, mobilizuje wszystkie swoje regionalne milicje – od Libanu, przez Irak, po Jemen. Istnieją obawy, że Hezbollah może otworzyć drugi front, atakując Izrael na północy. W odpowiedzi Amerykanie wysyłają do regionu dwa lotniskowce, próbując odstraszyć Iran przed eskalacją. Czy to jednak wystarczy, aby uniknąć regionalnej konfrontacji z Iranem?
Artykuł dostępny jest także w formie wideo na YouTube.
Izrael idzie na wojnę
“Obywatele Izraela, jestesmy w stanie wojny. To nie jest specjalna operacja, to nie jest wymiana ognia, to jest wojna”.
Tymi słowami premier Netanjahu zwrócił się do Izraelczyków, kilka godzin po rozpoczęciu przez Hamas operacji “Burza al Aksa”. Ostatnia operacja Hamasu była bezprecedensowym atakiem. W ciągu jednego dnia zginęło ok. 1300 Izraelczyków. To największe straty w ludziach jakie Izrael poniósł od czasu ogłoszenia niepodległości w 1948 r. Część komentatorów nazwała sobotni atak Hamasu “izraelskim 11 września”.
Bezprecedensowa skala ataku ze strony Hamasu, spowodowała także bezprecedensową odpowiedź ze strony Izraela.
Premier Netanjahu ogłosił mobilizację 300 tysięcy rezerwistów. Izraelskie siły zbrojne zaczęły atakować Strefę Gazy przy użyciu artylerii i lotnictwa. Tylko w ciągu pierwszych 5 dni nalotów, Izraelczycy zrzucili 6000 bomb na Strefę Gazy, obszar mniejszy od Warszawy i zamieszkały przez ponad 2 mln Palestyńczyków.
Według wypowiedzi izraelskich wojskowych, to jednak dopiero początek. Już wkrótce Izrael ma rozpocząć ofensywę lądową w głąb Strefy Gazy. Nie będzie to pierwsza taka izraelska operacja. Jednak w odróżnieniu od poprzednich, które nakierowane były głównie na zmniejszenie potencjału bojowego palestyńskich milicji, tym razem celem izraelskiej armii ma być całkowita likwidacja Hamasu.y
Izraelskie plany budzą ogromne obawy. Walka na terenie silnie zurbanizowanej Strefy Gazy może trwać miesiącami. Straty wśród cywilów mogą być natomiast ogromne. Ponadto amerykański wywiad ostrzega, że wejście Izraelczyków do Strefy Gazy może wywołać szerszą, regionalną konfrontację, między Izraelem a siłami proirańskimi.
W niedzielę, 8 października prezydent Joe Biden rozmawiał z Binjaminem Netanjahu. Ostrzegał izraelskiego premiera, że operacja wymierzona w Strefę Gazy, może doprowadzić do sytuacji, w której libański Hezbollah włączy się do gry i otworzy drugi front na północy Izraela.
Amerykańskie obawy są uzasadnione. Od kilku dni na granicy izraelsko-libańskiej dochodzi do licznych prowokacji i wymiany ognia. Ponadto Hezbollah zaczął mobilizować swoich bojowników i koncentrować swoje siły na terenie południowego Libanu i Syrii.
Jeśli Hezbollah faktycznie wszedłby do gry, to należy spodziewać się że zadziała to jak efekt domina, a w ślad za Hezbollahem będą szły kolejne pro-irańskie ugrupowania: z Iraku, Syrii, czy Jemenu.
Irański łącznik
Hamas od 1987 r. był wspierany przez szereg państw regionu. Głównym sponsorem Hamasu w latach 2000-2004 była Arabia Saudyjska. Wszystko zmieniła jednak Arabska Wiosna. Od 2013 r. Hamas może liczyć niemal tylko na wsparcie Iranu. Dla władz w Teheranie to idealna i wygodna sytuacja, bo Hamas nie za bardzo ma alternatywy. Rozpatrując konsekwencje izraelskiej ofensywy w głąb Strefy Gazy, należy o tym pamiętać.
Irańczycy wspierają Hamas finansowo, szkolą palestyńskich bojowników, a także dostarczają im broń. Szczególnie cenna dla Hamasu jest współpraca z Irańczykami w zakresie pocisków balistycznych.
W odróżnieniu od innych milicji, które wspiera Iran, Hamas jest organizacją sunnicką a nie szyicką. Teheran ma jednak ważne powody, dla których nie szczędzi pomocy dla Hamasu. Wpisuje się to bowiem w szerszą irańską politykę, której celem jest otoczenie Izraela całą siecią pro-irańskich milicji.
W ramach tej sieci działa zarówno palestyński Hamas, jak i libański Hezbollah. Ważnym partnerem Iranu jest także Syria, na której terenie której znajdują się irańskie bazy wojskowe i której terytorium wykorzystywane jest do szmuglowania broni. Całą tą nieformalną siecią zarządzają Irańczycy z Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej.
Z perspektywy regionalnych interesów Iranu, byłoby bardzo niekorzystne, gdyby Izrael próbował całkowicie zlikwidować Hamas. Brak Hamasu i zagrożenia ze strony Strefy Gazy, doprowadziłby bowiem do sytuacji, w której Izrael mógłby zintensyfikować działania wobec Hezbollahu oraz Syrii.
Dlatego wątpliwe, żeby Iran biernie przyglądał się, gdy Netanjahu będzie likwidował rządy Hamasu w Strefie Gazy. Szef irańskiego MSZ-u, Hosejn Amir Abdollahijan, powiedział wprost, że jeśli agresja przeciwko Strefie Gazy będzie kontynuowana, to nie można wykluczyć otwarcia nowych frontów przeciwko Izraelowi.
Dennis Ross, były specjalny wysłannik USA ds. Bliskiego Wschodu, również stwierdził, że w obecnej sytuacji nie można wykluczyć, że walki między Hamasem a Izraelem przekształcą się w regionalną wojnę.
Jak taka wojna mogłaby wyglądać? Jakie formacje stanęłyby po stronie Hamasu? Czy Iran zaangażowałby się w tę wojnę bezpośrednio? Przyjrzyjmy się możliwym scenariuszom.

Drugi front
Jeśli Iran zdecyduje się na otwarcie drugiego frontu, to najpierw za broń chwycą bojownicy Hezbollahu i zaatakują północy Izrael. Hezbollah posiada dużo większe zdolności bojowe niż Hamas, zwłaszcza w zakresie broni przeciwpancernej i pocisków balistycznych. Jest też lepiej zorganizowany i niewiele ustępuje regularnym siłom zbrojnym.
Należy zakładać, że walki szybko objęłyby także sąsiednią Syrię, na której terenie działa zarówno Hezbollah, jak i inne formacje proirańskie.
Izrael rozumie skalę zagrożenia. 12 października izraelskie lotnictwo zbombardowało lotniska w Damaszku i Aleppo, próbując w ten sposób wyłączyć je z użytku i utrudnić Irańczykom przerzut uzbrojenia dla Hezbollahu.
Zagrożenie ze strony Hezbollahu to jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Część szyickich milicji z Iraku opowiedziała się już po stronie Hamasu i zagroziła atakami na amerykańskie bazy wojskowe w Iraku. Nie byłby to pierwszy raz gdy te milicje zaatakowałyby Amerykanów. Na przełomie 2019 i 2020 r. doszło do serii ataków na amerykańskie cele w Iraku, czego momentem kulminacyjnym był atak na amerykańską ambasadę w Bagdadzie oraz zabicie przez Amerykanów irańskiego gen. Ghassema Solejmaniego, dowódcy elitarnych sił Kuds, wchodzących w skład Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej.
Podobne groźby wobec Amerykanów i Izraela padły także z ust Abdula Malika al Houthiego, lidera jemeńskiego Ruchu Houthich, który kontroluje północny Jemen. Na terenie Jemenu nie znajdują się izraelskie czy amerykańskie cele wojskowe, jednak Houthi dysponują pokaźnym arsenałem pocisków balistycznych, które mogliby użyć do rażenia celów oddalonych od granic Jemenu. Ponadto Houthi mogą zacząć organizować prowokacje w strategicznej cieśninie Bab al-Mandab łączącej Morze Czerwone z Oceanem Indyjskim.
Bezpośrednie włączenie się Iranu w konfrontację z Izraelem jest mało prawdopodobne. Teheran nie będzie chciał angażować się w walkę, którą może równie dobrze prowadzić przy użyciu – sponsorowanych przez siebie – milicji. W sytuacji regionalnej konfrontacji, Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej skupi się przede wszystkim na zwiększeniu dostawy uzbrojenia do sojuszniczych milicji oraz – być może – wyprowadzi kilka uderzeń w akwenie Zatoki Perskiej i strategicznej cieśniny Ormuz.

Amerykańska doktryna odstraszania
Amerykanie poważnie podchodzą do zagrożenia jakie stanowi włączenie się proirańkich milicji do walki z Izraelem. W ostatnich dniach Amerykanie wzmacniają swoją obecność wojskową na Bliskim Wschodzie. Już w niedzielę, 8 października, do regionu wysłano największy amerykański lotniskowiec USS Gerald Ford. Towarzyszą mu: krążownik rakietowy oraz 5 niszczycieli rakietowych. To jednak nie koniec. W kolejnych dniach, na Bliski Wschód przesunięto jeszcze lotniskowiec USS Dwight Eisenhower, a do amerykańskich baz lotniczych w regionie przybyły dodatkowe eskadry samolotów A-10, F-15 oraz F-16.
Amerykanie nie ukrywają, że wzmacnianie obecności wojskowej na Bliskim Wschodzie ma na celu przede wszystkim odstraszenie Iranu i proirańskich milicji. Podczas jednego z briefingów Departamentu Obrony, urzędnik Pentagonu stwierdził wprost: “Zwiększenie obecność wojskowej ma być jednoznaczną demonstracją amerykańskiego poparcia dla Izraela oraz odstraszyć Iran, libański Hezbollah oraz inne milicje proxy, które mogą próbować wykorzystać obecną sytuację do eskalacji konfliktu“.
Wojna nerwów trwa w najlepsze. W czasie gdy Amerykanie zwiększają swoją obecność wojskową, szef irańskiego MSZ-u, Hosejn Amir Abdollahijan, wyruszył w regionalne tournee, podczas którego odwiedził Irak, Liban oraz Syrię. W każdym z tych krajów ostrzegał Izrael i Amerykę przed eskalacją oraz groził powstaniem “drugiego frontu”. Poszczególne proirańskie milicje zaczęły z kolei mobilizować swoich ludzi i grozić włączeniem się do walki.
Pytanie kto tę wojnę nerwów wygra, pozostaje na ten moment bez odpowiedzi. Czy samo zwiększenie obecności wojskowej przez USA, skutecznie odstraszy Iran przed eskalacją? Wydarzenia poprzednich lat pokazują, że amerykańska doktryna odstraszania nie zawsze działa na Irańczyków. Widać to było np. przy ataku na saudyjskie rafinerie w 2019 r. czy przy ostrzelaniu przez Iran bazy wojskowej Al Assad w Iraku w 2020 r., na terenie której stacjonowali amerykańscy żołnierze.

Bliskowschodni kocioł
Jeszcze na początku października na Bliskim Wschodzie panował względny spokój, a głównym tematem lokalnych mediów były rozmowy między Izraelem a Arabią Saudyjską na temat zawarcia porozumienia pokojowego. Wystarczyło kilka dni, aby sytuacja zmieniła się o 180 stopni, a region stanął na krawędzi wojny.
Bezpośrednie starcie między Izraelem a Iranem jest mało prawdopodobne. Jednak nie można mieć już takiej pewności, gdy idzie o starcia z proirańskimi milicjami. Wydaje się, że wszystko zależy od rozmiarów i celów izraelskiej operacji wymierzonej w Hamas. Co prawda izraelscy wojskowi i politycy zapowiadają, że ich celem jest likwidacja Hamasu, jednak realizacja tak postawionego zadania byłaby bardzo trudna.
Silnie zurbanizowany obszar Strefy Gazy sprawia, że Hamas może bronić się przez wiele tygodni, wiążąc izraelską armię w krwawych walkach miejskich. Ponadto należy pamiętać, że teren Strefy Gazy zamieszkuje ponad 2 mln osób. Izraelczycy próbowali przekonać Egipt, aby wpuścił tych cywilów na Półwysep Synaj, jednak Kair odmówił. Obecność tak dużej liczby cywilów z pewnością sprawi, że każda izraelska operacja będzie obarczona ryzykiem śmierci tysięcy cywilów, co może bardzo źle wpłynąć na wizerunek Izraela na Zachodzie i tym samym zmusić Izraelczyków do przedwczesnego zakończenia operacji, zanim jeszcze Hamas zostanie zlikwidowany.
W takiej sytuacji stronnictwo proirańskie nie miałoby powodów do interwencji. Iran uruchomi swoje milicje bowiem dopiero, gdy będzie przekonany, że likwidacja Hamasu jest nieunikniona.
Należy także pamiętać, że izraelskie społeczeństwo nie stanowi monolitu. Od miesięcy w kraju trwają protesty przeciwko rządowi Netanjahu. Przeciwko premierowi toczy się proces o korupcję, a jego koalicjanci próbują przepchnąć bardzo kontrowersyjną reformę sądownictwa. Po ataku Hamasu, Netanjahu zaproponował utworzenie rządu jedności narodowej, jednak ten pomysł spotkał się z co najmniej chłodnym odbiorem. Lider opozycji, Jair Lapid, stwierdził, że mógłby wejść do tego rządu tylko, jeśli Netanjahu wyrzuciłby z niego swoich ultraprawicowych koalicjantów. Ostatecznie, po kilku dniach do rządu jedności narodowej wszedł wyłącznie centrowiec, Benny Ganc.
Netanjahu zamiast być postacią jednoczącą naród, dzieli go. Pod adresem premiera padają coraz trudniejsze pytania, czy wręcz oskarżenia. Okazało się bowiem, że egipski i amerykański wywiad informowały Izrael o podejrzanych ruchach Hamasu i ostrzegały przed możliwym atakiem. Jednak, z nieznanych przyczyn, izraelskie służby nie zareagowały. Teraz Izraelczycy pytają Netanjahu “dlaczego tak się stało?”, a np. gazeta Haarec tak pisze o premierze: “Bez odpowiedzialności, bez wyrzutów sumienia”.

Spory wewnątrz izraelskiego społeczeństwa mogą utrudnić operację przeciwko Gazie. Bardzo problematyczna jest także kwestia zakładników, których Hamas uprowadził do Strefy Gazy. Łącznie to ponad 100 osób. Hamas zagroził, że zacznie ich zabijać, jeśli izraelskie ataki na Strefę Gazy nie zostaną przerwane. To duży problem, bo wśród zakładników są nie tylko Izraelczycy, ale także osoby z obywatelstwem USA czy któregoś z państw Europy.
W praktyce może się zatem okazać, że odpowiedź Izraela będzie dużo słabsza niż mogłoby to wynikać z pierwszych zapowiedzi premiera Netanjahu. Pozwoliłoby to uniknąć konfrontacji ze stronnictwem proirańskim, jednak fatalnie mogłoby się odbić na karierze politycznej samego Netanjahu. Premier z pewnością pamięta rok 2018 r., gdy – wbrew woli swojego koalicjanta – zgodził się na szybkie zawieszenie broni z Hamasem, czego rezultatem był rozpad rządu i 5 rund wyborów parlamentarnych w ciągu 4 lat.
Netanjahu stanął zatem przed trudnym wyborem. Jeśli okaże słabość to może stracić stanowisko premiera. Jeśli jednak będzie zbyt brutalny, to ryzykuje regionalną konfrontację z irańskimi bojówkami. Z tej sytuacji nie ma łatwego wyjścia, a każdy krok premiera Netanjahu jest obserwowany przez Waszyngton i państwa regionu, w szczególności przez Iran.