Czy USA bezwarunkowo popiera Izrael? Ameryka a wojna z Hamasem

utworzone przez | paź 23, 2023 | Bliski Wschód, Q | 0 komentarzy

Po ataku Hamasu, administracja prezydenta Joe Bidena zadeklarowała pełne poparcie dla Izraela. Na Bliski Wschód skierowano dwa amerykańskie lotniskowce, które mają odstraszyć Hezbollah oraz inne proirańskie bojówki przed dołączeniem do wojny z Izraelem. 18 października prezydent Biden osobiście odwiedził Izrael, obiecując pomoc finansową oraz wojskową.

Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że administracja Bidena bezwarunkowo popiera Izrael i plany ofensywy lądowej w głąb Strefy Gazy – nawet jeśli miałoby to doprowadzić do szerszej, regionalnej konfrontacji z Iranem. 

Faktyczna polityka Bidena jest jednak dużo bardziej zniuansowana i nastawiona nie na konfrontację z Iranem, lecz na jej uniknięcie.

Ten tekst jest dostępny także w formie wideo.

Amerykańska machina wojenna

Już w niedzielę 8 października, a zatem zaledwie dzień po ataku Hamasu, Amerykanie podjęli decyzję o przesunięciu na Bliski Wschód swojego największego lotniskowca, USS Gerald Ford. Tego samego dnia podjęto także decyzję o wzmocnieniu amerykańskich baz lotniczych w regionie, wysyłając do nich posiłki w postaci samolotów A-10, F-15, F-16 oraz F-35. W kolejnych dniach, Pentagon skierował na Bliski Wschód drugi amerykański lotniskowiec, USS Dwight Eisenhower.

18 października Izrael odwiedził natomiast sam Joe Biden. Kilka dni później amerykański prezydent poprosił Kongres o zatwierdzenie pomocy finansowej i wojskowej dla Izraela w wysokości ponad 14 mld dolarów.

Część komentatorów odbiera politykę Bidena jako politykę bezwarunkowego wsparcia dla Izraela. Według nich Ameryka pójdzie za Izraelem w ogień, nawet jeśli miałoby to oznaczać regionalną wojnę z prorańskimi bojówkami. Niektórzy twierdzą nawet, że konfrontacja z Iranem byłaby Amerykanom na rękę. Prawdziwy obraz polityki administracji Bidena wobec obecnego kryzysu jest jednak dużo bardziej zniuansowany.

Pentagon studzi zapędy Izraela

13 października w Izraelu wylądował amerykański sekretarz obrony, Lloyd Austin. Spotkał się tam m.in. z premierem Binjaminem Netanjahu oraz ministrem obrony Izraela, Jo’awem Galantem.

Według izraelskich mediów, minister Galant miał zaprezentować – w trakcie spotkania z Austinem – plan prewencyjnego ataku na libański Hezbollah. Galant chciał, aby do operacji włączyli się także Amerykanie. Austin ostudził jednak zapędy izraelskiego ministra obrony, przestrzegając przed prewencyjnym atakiem. Austin obiecał jednak Izraelczykom, że jeśli to Hezbollah zaatakuje jako pierwszy, to Izrael będzie mógł liczyć na wsparcie amerykańskiego lotnictwa operującego z pokładów lotniskowców USS Gerald Ford oraz USS Dwight Eisenhower.

18 października do Izraela przyleciał sam prezydent Biden. Wypowiedzi prezydenta podczas tej wizyty były bardzo wyważone. O ile jasno poparł Izrael i obiecał wsparcie w walce z Hamasem, o tyle wskazywał także, że izraelska odpowiedź powinna być racjonalna i dogłębnie przemyślana.

Przestrzegam Was: mimo, że czujecie wściekłość, to nie dajcie się jej pochłonąć. Po [zamachach] 11 września byliśmy wściekli w Stanach Zjednoczonych. Szukaliśmy sprawiedliwości i ją dostaliśmy, ale popełniliśmy również błędy.

Joe Biden, podczas wizyty w Izraelu

Według portalu Axios oraz New York Times’a, prezydent Biden – w prywatnych rozmowach jakie odbył podczas tej wizyty – miał zadać premierowi Netanajahu wiele trudnych pytań. Prezydent chciał poznać m.in. plany Izraelczyków co zrobią ze Strefą Gazy gdy zlikwidują już Hamas. W odpowiedzi usłyszał jednak, że ten plan nadal jest opracowywany.

Biden miał apelować do premiera Netanjahu i ministra obrony Galanta, aby myśleli długoterminowo oraz poważnie traktowali możliwość włączenia się Hezbollahu i konieczność prowadzenia wojny na dwóch frontach.

Czego chce Biden?

Polityka prezydenta Bidena wobec obecnego kryzysu jest dwutorowa. Z jednej strony Biden popiera Izrael w konfrontacji z Hamasem. Jednocześnie jednak prezydent chce ograniczyć obecny konflikt tylko i wyłącznie do Strefy Gazy. Czarnym scenariuszem, którego amerykańska administracja chce za wszelką cenę uniknąć, jest wybuch szerszego regionalnego konfliktu między Izraelem a Iranem. 

Administracja Bidena prowadzi taką politykę z kilku powodów. Przede wszystkim Ameryka nie chce wybuchu nowego bliskowschodniego konfliktu w sytuacji, gdy w Europie nadal trwa wojna rosyjsko-ukraińska, a jej losy pozostają nierozstrzygnięte. Oficjalnie administracja Bidena deklaruje, że jest gotowa pomagać jednocześnie zarówno Izraelowi, jak i Ukrainie. Jednak już teraz część amunicji artyleryjskiej, która miała trafić na Ukrainę, została przekierowana do Izraela.

Oczywiście, w perspektywie krótkoterminowej nie stanowi to zagrożenia dla zdolności bojowych ukraińskiej armii. Jeśli jednak wojna z Hamasem przekształci się w szerszy regionalny konflikt, to skutki tego z pewnością odczuje także Kijów.

Konfrontacja z Iranem

Amerykanie obawiają się konfrontacji z Iranem, gdyż taki konflikt byłoby bardzo trudno jednoznacznie wygrać. Starcie z Iranem byłoby starciem asymetrycznym. Sam Iran nie włączyłby się bezpośrednio do walki. Za broń chwyciłyby jednak różne proirańskie milicje, rozsiane po całym regionie, od Libanu, przez Syrię i Irak, po Jemen. 

Amerykański wywiad ocenia, że sam Izrael nie poradziłby sobie z irańskim zagrożeniem i w konflikt musiałyby włączyć się także Stany Zjednoczone.

Konfrontacja z proirańskimi bojówkami byłaby bardzo trudna, gdyż grupy te działają w szarej strefie, mieszając się z cywilami czy z legalnymi strukturami państwa. Widać to nie tylko w Libanie, ale także np. w Iraku, gdzie proirańskie milicje przeniknęły do wielu instytucji państwowych. W efekcie Amerykanie mieliby problem z doborem celów do ataku, a ryzyko śmierci osób postronnych było bardzo duże.

Ponadto problemem jest także rozproszenie zasobów, którymi Amerykanie dysponują w regionie. Amerykańskie kontyngenty w Syrii oraz Iraku są stosunkowo małe, a zatem podatne na ataki ze strony frakcji proirańskiej. 

Amerykanie obawiają się konfrontacji z Teheranem, ponieważ dobrze pamiętają wydarzenia z 2020 r., gdy o mały włos uniknięto wojny z Iranem.

Pod koniec 2019 r. proirańskie milicje intensywnie atakowały amerykańskie bazy wojskowe w Iraku, domagając się wycofania Ameryki z Iraku. W grudniu 2019 r. doszło do ostrzału bazy K-1, w której zginął amerykański cywilny kontraktor. Amerykanie odpowiedzieli bombardując bazę proirańskiej milicji Kata’ib Hezbollah, zabijając 25 bojowników. Był to jednak dopiero początek. W sylwestra 2019 r. proirańskie milicje próbowały zająć amerykańską ambasadę w Bagdadzie. W odwecie prezydent Trump kazał zabić w styczniu 2020 r. irańskiego gen. Solejmaniego, dowódcę elitarnych Sił Kuds. Irańską odpowiedzią była jeszcze większa eskalacja i ostrzelanie – przy pomocy pocisków balistycznych – bazy al Asad w Iraku, na terenie której stacjonowali amerykańscy żołnierze. W efekcie region znalazł się na krawędzi wojny i udało się jej uniknąć najprawdopodobniej tylko przez tragedię cywilnego lotu 752, który Irańczycy zestrzelili błędnie uznając go za amerykańskie rakiety zmierzające w kierunku Teheranu. Tragiczna śmierć blisko 180 pasażerów ostudziła emocje i paradoksalnie pomogła w deeskalacji.

Amerykanie pamiętają o wydarzeniach z przełomu 2019 i 2020 r., obawiając się ich powtórki. Spirala przemocy na Bliskim Wschodzie może szybko przerodzić się w szerszą regionalną wojnę, a próby deeskalacji mogą zawieść.  

Amerykańskie obawy są uzasadnione. Od miesiąca obserwujemy liczne prowokacje i wymiany ognia na pograniczu libańsko-izraelskim. Rozpoczęły się także ataki proirańskich milicji na amerykańskie bazy wojskowe w Syrii i Iraku.

19 października jemeńscy Houthi wystrzelili natomiast trzy pociski balistyczne i kilka dronów w kierunku Izraela. Były to najprawdopodobniej pociski konstrukcji irańskiej, które Houthi otrzymali w ostatnich latach od Teheranu. Pociski zostały zestrzelone przez amerykański okręt wojenny USS Carney, który operuje na Morzu Czerwonym. W następnych dniach Houthi wystrzeliwali kolejne pociski balistyczne w kierunku Izraela. 31 października Houthi potwierdzili swoje zaangażowanie w walkę z Izraelem oraz zapowiedzieli, że będą konnunowali swoje ataki.

Ryzyko eskalacji i wybuchu szerszego regionalnego konfliktu jest zatem jak najbardziej realne.

Biden chce jednak uniknąć takiego czarnego scenariusza.

Amerykanie wysyłają lotniskowce na Bliski Wschód nie dlatego, że chcą wojny z Iranem, ale dlatego że chcą jej uniknąć. Lotniskowce mają przede wszystkim działać odstraszająco na proirańskie milicje, tak aby wojna z Hamasem nie rozlała się na cały region.

Biden nie chce wojny, ale ostatecznie i tak może zostać w nią wplątany.

27 października Izrael rozpoczął ofensywę w głąb Strefy Gazy, zwiększając tym samym prawdopodobieństwo szerszego regionalnego konfliktu. To, że frakcja proirańska nie odpowiedziała walnym atakiem na Izrael nie oznacza że ryzyko wojny się oddaliło. Iran i jego bojówki wyraźnie wytyczyły swoją czerwoną linię, którą jest całkowita likwidacja Hamasu. Mówił o tym w swoim ostatnim przemówieniu także szef Hezbollahu, Hassan Nasrallah, który wprost stwierdził, że: “Wszystkie opcje są nadal na stole, a odpowiedź Osi Oporu będzie zależała od kolejnych posunięć Izraela względem Strefy Gazy i Hamasu”.

Amerykanie zdają sobie sprawę z tego w jak niebezpiecznym momencie znalazł się region. Podczas wizyty w Izraelu, 3 listopada, amerykański sekretarz stanu, Antony Blinken, prosił premiera Netanjahu o taktyczną pauzę w walkach, zwiększenie pomocy humanitarnej dla Strefy Gazy i działania na rzecz minimalizacji ofiar wśród cywilów, licząc że pozwoli to na szerszą, regionalną deeskalację.

Jednak premier Netanjahu odmówił. Najprawdopodobniej uznał groźby frakcji proirańskiej za blef. Jednak czy taka diagnoza jest prawidłowa? 

Cóż, doświadczenia ostatnich lat, zwłaszcza prezydentury Donalda Trumpa, pokazują, że w krytycznych momentach Teheran nie cofa się, lecz – jak hazardzista – mówi” “sprawdzam”.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Doceniasz moją pracę? Możesz postawić mi wirtualną kawę, klikając w przycisk obok.

Zostań patronem Bloga

Możesz zostać także stałym Patronem Bloga. W zamian otrzymasz cotygodniowe przeglądy prasy, wczesny dostęp do moich artykułów i udział w sesjach Q&A. Tutaj znajdziesz szczegóły.

TOMASZ RYDELEK

Autor, założyciel Pulsu Lewantu

Absolwent Uniwersytetu Łódzkiego (2019). Założyciel Pulsu Lewantu. Od 2018 r. prowadzi kolumnę poświęconą sprawom Bliskiego Wschodu w miesięczniku Układ Sił. W 2020 r. został członkiem Abhaseed Foundation Fund. Oprócz obecnej sytuacji na Bliskim Wschodzie interesuje się głównie historią brytyjskiego kolonializmu oraz nowożytnego Iraku.

Tomasz Rydelek

Absolwent Uniwersytetu Łódzkiego (2019). Założyciel Pulsu Lewantu. Od 2018 r. prowadzi kolumnę poświęconą sprawom Bliskiego Wschodu w miesięczniku Układ Sił. W 2020 r. został członkiem Abhaseed Foundation Fund. Oprócz obecnej sytuacji na Bliskim Wschodzie interesuje się głównie historią brytyjskiego kolonializmu oraz nowożytnego Iraku.

Chcesz być na bieżąco? Zapisz się do newslettera, a już żaden tekst Cię nie ominie.

Zostań stałym Patronem bloga. W zamian otrzymasz cotygodniowe przeglądy prasy, wczesny dostęp do artykułów i udział w sesjach Q&A.