19 grudnia administracja prezydenta Trumpa oficjalnie potwierdziła informacje o planowanym odwrocie wojsk USA z Syrii. Decyzja ta spotkała się z ostrą krytyką ze strony wielu środowisk partyjnych oraz kilkoma dymisjami wśród współpracowników Trumpa, które oskarżono o zdradę wobec Kurdów i wspieranie rosyjsko-irańskich interesów w Syrii. Jednak w zasadzie dlaczego Turcy aż z taką zaciekłością zwalczają Kurdów? Dlaczego decyzja Trumpa wcale nie powinna być oceniania jako coś negatywnego? Oraz przede wszystkim dlaczego decyzja Trumpa może wywrócić do góry nogami taktyczny sojusz turecko-rosyjski?
Syria w ogniu
W połowie 2012 roku protesty antyrządowe w Syrii wymknęły się spod kontroli Damaszku. Antyrządowe hasła zostały zastąpione bronią palną, a syryjskie ulice wkrótce spłynęły krwią. Najszybciej rozgorzał konflikt w zdominowanej przez sunnitów prowincji Idlib, gdzie już w pierwszych miesiącach 2012 roku protesty przerodziły się w regularną wojnę domową. Bojownicy FSA atakowali już nie tylko osamotnione posterunki SAA (Syryjska Armia Arabska, wierna Assadowi), ale podjęli także pierwsze nieśmiałe próby opanowania głównych miast regionu np. Saraqib, Ma’arrat an-Numan czy Idlib. Jednocześnie ogień rewolucji zaczynał rozpalać się także na północnych krańcach kraju, zamieszkałych głównie przez Kurdów.
W lipcu 2012 roku kurdyjska PYD powołała do życia Powszechne Jednostki Ochrony (YPG), które miały zając się ochroną lokalnej ludności. Kurdowie od razu przystąpili do przejmowania baz wojsk wiernych rządowi. To zadanie było o tyle łatwe, że lojaliści – prawdopodobnie na bezpośredni rozkaz Damaszku – nie podejmowali działań zaczepnych przeciwko YPG i opuszczali północną Syrię udając się w bardziej zapalne regiony kraju. Wyjątkiem pozostały w zasadzie tylko miasta Hasaka oraz Kamiszlo, gdzie – z uwagi na duży odsetek arabskich mieszkańców oraz strategiczne znaczenie tych miejscowości – wojska rządowe utrzymały kadłubowe garnizony.
Turcja z niepokojem przyglądała się rozwojowi wypadków w Syrii. W czasie powstawania YPG Turcy byli nadal zaangażowani w walki przeciwko PKK (Partia Pracujących Kurdystanu, uznawana za organizację terrorystyczną przez Ankarę i Waszyngton) na południu swojej ojczyzny. Pojawienie się kurdyjskich sił zbrojnych po drugiej stronie granicy groziło dalszą eskalacją. Z perspektywy Ankary większość ruchów kurdyjskich jest kontrolowana przez PKK – i tak np. PYD uważana jest za polityczną filię PKK w Syrii a YPG za jej ramię zbrojne. Dlatego też Turcja, postrzegając działalność YPG w Syrii za nową płaszczyznę swojego konfliktu z PKK, w ograniczony sposób wspierała ugrupowania anty-YPG działające na terenie Syrii.
Jednak stan niewypowiedzianej wojny między Ankarą a YPG nie trwał długo. 28 grudnia 2012 roku prezydent Erdogan, podczas wywiadu telewizyjnego, ogłosił, że Ankara prowadzi negocjacje pokojowe z głównym ideologiem PKK – Abdullahem Öcalanem, który od 1999 roku przebywa w tureckiej niewoli. 21 marca 2013 roku, podczas święta Newroz, opublikowano list Öcalana, w którym wzywał on swoich zwolenników do zaprzestania zbrojnej walki i rozpoczęcia z Ankarą dialogu politycznego.
Odezwa Öcalana została pozytywnie odebrana wśród dowódców PKK i wkrótce konflikt w północnej Turcji zaczął ulegać stopniowemu wygaszeniu. W tej sytuacji także stanowisko Ankary wobec YPG musiało ulec rewizji. Turcja zaczęła przyjmować coraz bardziej neutralne stanowisko wobec YPG, a nawet zezwoliła bojownikom PKK oraz kurdyjskim ochotnikom z Turcji na przekraczanie syryjsko-tureckiej granicy, gdzie dołączali oni do YPG.
Zawieszenie broni
Tak sielankowy okres w relacjach między Turcją a PKK trwał tylko w latach 2013-2014. Ankara zajęła tak łagodne stanowisko wobec syryjskich Kurdów dlatego, gdyż uważała że konflikt w Syrii wkrótce się zakończy, Assad zostanie obalony a tereny kurdyjskie wrócą pod kontrolę rządu centralnego. Z perspektywy czasu trzeba przyznać, że turecka strategia była błędna. Nie doceniała ona ani możliwości wojskowych rządu Assada ani politycznych aspiracji Kurdów. W styczniu 2014 roku Kurdowie proklamowali konstytucję przyszłej Demokratycznej Federacji Północnej Syrii (DNFS), w której określili tereny kurdyjskie w Syrii jako „tereny autonomiczne”.
Turcy byli wściekli. Co prawda Kurdowie podkreślali we wspomnianej konstytucji, że integralność terytorialna Syrii jest dobrem nadrzędnym i powstanie kurdyjskiej autonomii w żaden sposób jej nie narusza, lecz – zdaniem Turków – autonomia była pierwszym krokiem, który miał doprowadzić do powstania kadłubowej państwowości kurdyjskiej u południowych granic Turcji. Ankara obawiała się, że – w przypadku załamania się rozejmu z PKK – Rożawa mogła stać się bazą wypadową PKK, z której Kurdowie atakowaliby cele w Turcji. Jednocześnie Rożawa mogłaby stać się nie tylko „bazą” wojskową PKK, ale także ważnym ośrodkiem kulturowym, który podnosiłby świadomość narodową Kurdów zamieszkujących region Bliskiego Wschodu i popularyzował myśl niepodległościową.
O ile np. autonomia kurdyjska w Iraku (KRG) nie jest obecnie uważana przez Turków za groźną (głównie dzięki wieloletniemu dialogowi KRG i Ankary oraz wspólnym działaniom wymierzonym w PKK), o tyle ta kształtująca się de facto kurdyjska autonomia w Syrii została uznana przez Ankarę za potencjalnie skrajnie niebezpieczną. Po pierwsze Turcja nie miała żadnego wpływu na ugrupowania kurdyjskie tworzące administrację Rożawy. Ponadto, z uwagi na rzekomy duży udział PKK w formowanie się tej kurdyjskiej autonomii, raczej mało prawdopodobnie stawało się budowanie pozytywnych relacji z syryjskimi Kurdami za pomocą środków politycznych i ekonomicznych – tj. tak jak postępowano wcześniej względem KRG.
O skali pomocy jakiej PKK udzielało YPG świadczą najlepiej same liczby – zgodnie z obliczeniami The Atlantic Council w okresie styczeń 2013 – styczeń 2016 roku aż 49% poległych bojowników YPG było obywatelami tureckimi i najprawdopodobniej członkami lub osobami związanymi z PKK. Patrząc z tej perspektywy obawy Turków wydają się całkiem realne.
Kobane
W rezultacie Turcja zaczęła rewidować swoją politykę wobec syryjskich Kurdów. Momentem przełomowym stała się bitwa o miasto Kobani w północnej Syrii, położone tuż przy granicy z Turcją. We wrześniu 2014 roku wojska Państwa Islamskiego (IS) rozpoczęły szturmować miasto, które wkrótce znalazło się w katastrofalnym położeniu. Upadek Kobani byłby Turkom na rękę, gdyż znacznie osłabiłby władzę YPG w północnej Syrii. Gdyby w tym momencie Turcja zamknęła granicę z Syrią, to miasto niechybnie by upadło – jednak ze względu na presję ze strony społeczności międzynarodowej oraz PKK Turcja nie mogła tego zrobić. Ostatecznie bitwa o Kobane zakończyła się całkowitą klęską Turków. W marcu 2015 roku, dzięki wydatnej pomocy lotnictwa koalicji, YPG ostatecznie odrzuciła IS od miasta i ogłosiła zwycięstwo. Jednocześnie Turcja została uznana przez Kurdów za wroga numer 1.
Stało się tak, gdyż tureckie postępowanie w okresie bitwy o Kobane było skrajnie niekonsekwentne i budzące wiele wątpliwości co do tego, po której stronie stanęła Turcja – czy po stronie YPG czy IS. Co prawda Turcy nie zamknęli granicy i pozwalali poszczególnym ugrupowaniom rebelianckim na dołączanie do obrońców miasta, lecz niektórym konwojom często utrudniano poruszanie się zatrzymując je nawet na kilka godzin na granicy a innym po prostu odmawiając wstępu do Syrii.
Tym samym Turcja nie tylko nie doprowadziła do upadku Kobane, ale także doprowadziła do znacznego pogorszenia swoich relacji z Kurdami – zarówno z tymi z Syrii, jak i Turcji. Od tej pory Turcja – w mniemaniu wielu Kurdów – zaczęła być uważana za „cichego sojusznika IS”.
Już na początku października 2014 roku przez południową Turcję, w solidarności z obrońcami Kobane, przetoczyła się fala kurdyjskich protestów, które spotkały się z szybką i brutalną reakcją ze strony policji. Tym samym w połowie 2015 roku negocjacje pokojowe z PKK zostały całkowicie zerwane, a tureckie pogranicze znowu stanęło w ogniu.
Kurdowie na fali
Tymczasem po drugiej stronie granicy Kurdowie odnosili spektakularne sukcesy. Najpierw w maju 2015 roku YPG skonsolidowało swoją władzę w zachodniej części Hasaki a następnie w lipcu opanowało miasto Tel Abyad, łącząc w ten sposób prowincję Kobane z Hasaką. Tym samym ponad 400-kilometrowy odcinek syryjsko-tureckiej granicy, od Eufratu po Irak, znalazł się pod bezpośrednią kontrolą Kurdów.
Od czasów bitwy o Kobane Kurdowie zaczęli cieszyć się bardzo dobrą prasą. Wiele poczytnych gazet zaczęło publikować artykuły, w których przedstawiano Kurdów w samych superlatywach, opisując ich jako bohaterów, bojowników o wolność, demokrację i prawa kobiet czy czy wręcz potomków lorda Byrona. Tym samym przebicie się z turecką narracją o powiązaniach między PKK a YPG stało się niezwykle ciężkie, o ile w ogóle możliwe.
Sytuacji nie ułatwiał także fakt, że USA zaangażowały się w bezpośrednią pomoc dla YPG. W październiku 2015 roku na tereny kontrolowane przez Kurdów skierowano pierwszy oddział amerykańskich wojsk specjalnych, który miał zająć się koordynacją działań YPG na lądzie oraz koalicji w powietrzu. Jednocześnie Amerykanie – świadomi obaw Turków względem YPG – starali się udobruchać Ankarę. Dlatego też w tym samym miesiącu (październik 2015 roku), z inspiracji Amerykanów, powołano do życia Syryjskie Siły Demokratyczne. W założeniu miały zjednoczyć one pod jednym sztandarem ugrupowania kurdyjskie, arabskie czy asyryjskie. Siły kurdyjskie miały ulec wymieszaniu z innymi ugrupowaniami, co miało przełożyć się na zmniejszenie niechęci Turków względem YPG, której bojownicy staliby się teraz mniej widoczny. Ponadto powstanie SDF-u, jako wielokulturowej jednostki, miało ułatwić koalicji działania na terenach zamieszkałych przez Arabów, którzy często z dużą nieufnością podchodzili do współpracy z Kurdami.
Jednak w praktyce amerykańskie działania przyniosły skutki odmienne od zamierzonych. Turcy nadal konsekwentnie twierdzili, że oddziały YPG – niezależnie od sztandaru pod którym działają, czy pod dowództwem SDF czy nie – nadal są ugrupowaniem terrorystycznym, tak jak ich organizacja-matka, czyli PKK. Żadne starania Waszyngtonu nie były w stanie zmienić poglądu Ankary na całą sprawę.
Tureckie stanowisko było częściowo słuszne, gdyż to właśnie YPG stanowi główną siłę uderzeniową SDF-u, a sami Kurdowie większość członków tego ugrupowania. Mimo zajęcia przez SDF prowincji Rakka oraz Deir Ezzor, które są zamieszkałe głównie przez Arabów, to skala zaciągania się Arabów do SDF-u była dużo mniejsza niż oczekiwano. Jednocześnie jednak trzeba podkreślić, że powstanie SDF było zdecydowanie pozytywnym krokiem z perspektywy wojskowej – może zaciąg Arabów do SDF-u nie był oszałamiający, ale sam fakt że w ramach tej formacji działały nawet małe grupy arabskie wytrącił argument tym, którzy przedstawiali SDF jako „kurdyjskie siły okupacyjne”.
Manbij
Konflikt między Waszyngtonem a Ankarą, na tle wsparcia dla Kurdów, narastał i osiągnął swoje apogeum na przełomie 2015 i 2016 roku. Już w lecie 2015 roku tureccy stratedzy zaczęli przewidywać, że kolejnym ruchem kurdyjskich wojsk będzie opanowanie prawego brzegu Eufratu i połączenie Kobane z kantonem Afrin, położonym na zachodzie kraju. Nic też dziwnego, że już w lipcu 2015 roku prezydent Erdogan powiedział: „Jakąkolwiek cenę będziemy musieli zapłacić, nigdy nie pozwolimy na powstanie kolejnego państwa u naszych południowych granic”.
Przewidywania te okazały się słuszne. W grudniu 2015 roku Kurdowie opanowali tamę Tishrin i wylądowali na prawym brzegu Eufratu, ok. 25-km od miasta Manbij. W tym momencie jednak Amerykanie wstrzymali dalszą ofensywę. Manbij było pierwszym większym celem SDF-u, w którym nie dominowała ludność kurdyjska. Aby nie doprowadzić do ewentualnych konfliktów między Arabami a Kurdami, USA zaproponowały Turcji, aby ta wzięła czynny udział w ofensywie na miasto. Ankara wyraziła wstępną zgodę, jednak zażądała aby cała operacja została przeprowadzona wyłącznie przez ugrupowania arabskie, które uprzednio wystąpią z SDF – ruch bezpośrednio wymierzony w obniżenie legitymacji tej formacji. Ostatecznie jednak próba porozumienia się z Turcją zakończyła się fiaskiem.
W maju 2016 roku rozpoczął się szturm na Manbij, który prowadzony był przez łączone siły arabsko-kurdyjskie działające pod sztandarem Rady Wojskowej Manbij – zgodnie z raportami koalicji RWM zdominowana była przez Arabów. 12 sierpnia 2016 roku Manbij ostatecznie padło, a flaga SDF zawisła nad miastem. Wojska SDF-u rozpoczęły dalszy pochód na zachód w celu połączenia się z kantonem Afrin pozostającym pod kontrolą YPG. Gdyby ten plan się powiódł niemal cała północna Syria znalazłaby się pod kontrolą zdominowanych przez Kurdów Syryjskich Sił Demokratycznych.
Tarcza Eufratu
Turcja nie mogła na to pozwolić i dlatego 24 sierpnia 2016 roku rozpoczęła operację „Tarcza Eufratu”, której głównym celem było uniemożliwienie połączenia się sił kurdyjskich. Ostatecznie turecka operacja zakończyła się sukcesem a TSK, z pomocą rebeliantów, wbiła się klinem między Afrin a Manbij.
Od pierwszych tygodni tureckiej operacji dochodziło do drobnych potyczek między TSK i FSA a SDF, jednak dopiero gdy Turcja rozprawiła się z ostatnią fortecą IS w regionie, tj. miastem Al Bab, przystąpiono do skoordynowanych działań zaczepnych przeciwko YPG. 28 lutego 2017 roku siły tureckie rozpoczęły ofensywę przeciwko jednostkom SDF stacjonującym wokół Manbij. TSK odniosła kilka zwycięstw i udało jej się zdobyć kilka wiosek, lecz już kilka dni później turecka ofensywa została storpedowana przez amerykańsko-rosyjskie porozumienie, na mocy którego siły Rosji, Syrii oraz USA miały zająć się patrolowaniem linii frontu między SDF a wojskami Tarczy Eufratu.
Ankara uznała to za zdradę, jednak nie tyle ze strony Moskwy, co ze strony Waszyngtonu. Manbij i obecność YPG w regionie stały się dla Turcji symbolem klęski i wstydu. Turcja próbowała jeszcze „negocjować” z Amerykanami pokojowe wycofanie się sił kurdyjskich na lewy brzeg Eufratu, lecz Amerykanie pozostawali niewzruszeni na prośby, a raczej groźby, Turków.
Format z Astany
Sytuacja w Syrii znacznie pogorszyła relacje turecko-amerykańskie, które od zamachu stanu w Turcji (15/16 lipca 2016 roku) były już i tak mocno napięte. Ankara nie mogąc nic osiągnąć groźbami zaczęła coraz bardziej angażować się w działalności tzw. trójki z Astany, w skład której weszły: Rosja, Iran oraz Turcja. Pierwsze spotkanie przedstawicieli tych państw odbyło się już w grudniu 2016 roku, lecz dopiero pod wpływem nieprzejednanej postawy Waszyngtonu względem YPG, Turcja z całą stanowczością zaangażowała się we współpracę z „Astaną”.
Teoretycznie format astański miał być „platformą”, za pomocą której trzej główni gracze syryjskiej wojny domowej mieli uzgadniać swoje stanowiska dotyczące różnych kwestii i koordynować poszczególne działania – tak, aby nie wchodzić sobie w drogę. Jednocześnie jednak Rosja zaczęła wykorzystywać „Astanę” do legitymizowania władzy Assada oraz zachęcać Turków do rozluźniania więzi z Waszyngtonem i zacieśniania – w ich miejsce – relacji z Moskwą.
Początkowo wydawało się, że rosyjskie działania przynoszą pożądane efekty. Turcja nie tylko złagodziła swoje stanowisko wobec Assada, ale także zaczęła zacieśniać relacje wojskowe z Rosją, czego chyba najbardziej jaskrawym przejawem były – prowadzone do tej pory – negocjacje w sprawie zakupu przez Ankarę systemów S-400. Jednak takie spojrzenie na „Astanę” jest mocno jednostronne i nie pokazuje całego obrazu.
Format astański nigdy nie był dla Turków realną alternatywą, lecz raczej taktycznym sojuszem, który od początku obliczony był na wzmocnienie pozycji Ankary w przyszłych negocjacjach z Waszyngtonem w sprawie północnej Syrii oraz syryjskim procesie pokojowym. To właśnie Turcja była głównym zwycięzcą niemal każdego spotkania trójki z Astany. Rosja i Iran, pod presją Ankary, nie tylko zrezygnowały z ataku na rebelianckie Idlib, ale także pozwoliły Turkom na scalenie „umiarkowanych” ugrupowań rebelianckich pod szyldem pro-tureckiego Frontu Narodowego Wyzwolenia i założenie w Idlib 12 posterunków obserwacyjnych, które miały przestrzegać zawieszenia broni między rebeliantami a siłami rządowymi.
W zamian za to Turcja nie dała od siebie praktycznie nic. Co prawda Ankara musiała zrezygnować z prób obalenia Assada siłą, jednak wydaje się, że te plany Turcja uznała za nierealne już w 2015 roku, gdy w Syrii wylądowały pierwsze rosyjskie rosyjskie samoloty wojskowe.
Afrin
Amerykanie byli co prawda zaniepokojeni flirtem Turcji z Rosją i Iranem, lecz – jak się wydaje – doskonale rozumieli, że jest to tylko taktyczny sojusz, który raczej nie przerodzi się w długofalową współpracę i tym samym nie zagrozi kluczowym interesom NATO. Waszyngton nie negował tureckich obaw względem YPG, ale starał się wskazywać, że są one mocno przesadzone. Dlatego też Amerykanie, nawet po wyborczej wygranej Trumpa, skupiali się głównie na podążaniu dawno wyznaczonym torem działania, zostawiając tureckie obawy na bocznym torze.
Tym modus operandi, który został wytyczony jeszcze za czasów prezydenta Obamy, było pozostanie w Syrii tak długo aż wycofają się z niej wojska irańskie. Problemem było jednak to jak doprowadzić do legitymizacji pobytu amerykańskich żołnierzy w Syrii już po fizycznym upadku kalifatu – walka z którym była przecież, przynajmniej oficjalnie, jedynym celem amerykańskiej pomocy dla YPG. Postanowiono zrobić to bardzo prosto i przekształcić misję wojskową w misję stabilizacyjną. 23 grudnia 2017 roku generał Joseph Votel, szef CENTCOM-u, zapowiedział, że USA wkrótce stworzą ok. 30-tysięczne siły arabsko-kurdyjskie, które zajmą się ochroną granic Rożawy.
Wieść o tym ruchu Amerykanów wywołała alarm w Ankarze, która uznała że słowa Votela świadczą o tym, że – w zamyśle Amerykanów – Rożawa ma stać się kadłubowym państwem w całości uzależnionym od USA, które będzie wykorzystywane jako środek nacisku na Damaszek i jego sojuszników. Plan ten mógłby mieć także niekorzystne konsekwencje dla Turcji, gdyż u jej południowych granic powstałby nowy, wrogi ośrodek władzy, na który – ze względu na obecność Amerykanów – Ankara nie miałaby żadnego wpływu.
W rezultacie Turcja musiała dokonać pokazu siły, jasno wskazać, że z całą stanowczością wystąpi przeciwko wszelkim projektom, które – nawet tylko potencjalnie – mogłyby zagrozić tureckiej integralności terytorialnej. 20 stycznia 2017 roku tureckie wojska przekroczyły granice kantonu Afrin, w którym – z uwagi na odcięcie od reszty terytoriów kurdyjskich – nie stacjonowały żadne siły USA. Operacja „Gałązka Oliwna”, bo właśnie tak nazywał się turecki atak na Afrin, zakończyła się całkowitym zwycięstwem TSK w marcu 2018 roku.
Między młotem a kowadłem
Turecka inwazja na Afrin odbiła się ogromnym echem nie tylko w samej Syrii, ale także w kuluarach światowej polityki. Oto członek NATO przeprowadził pełnoskalową ofensywę wymierzoną w sojusznika innego członka NATO. Waszyngton musiał przyznać, że Ankara w swojej anty-kurdyjskiej polityce stała się nieobliczalna. Groźby zakupu S-400 i ujawnienia danych poufnych natowskiej obrony przeciwlotniczej czy szersza współpraca turecko-rosyjsko-irańska w ramach „Astany” stały się teraz – w przeciwieństwie do kilku miesięcy wcześniej – bardzo realne. Afrin pokazało, że Turcy są nieobliczalni i gotowi na wszystko.
Tym samym dalsze przebywanie Amerykanów na syryjskiej ziemi stało się tykającą bombą, która – prędzej czy później – musiała doprowadzić do wybuchu i ogromnych komplikacji – nie tylko w stosunkach amerykańsko-tureckich, ale także w stosunkach wewnątrz NATO.
USA musiały dokonać rewizji swojej dotychczasowej polityki syryjskiej. Wiatr zmian można było odczuć już 29 marca, czyli zaledwie 5 dni po zakończeniu walk w Afrin. Tego dnia prezydent Trump zapowiedział, że USA wkrótce wycofają swoje wojska z Syrii. Jednak, prawdopodobnie dzięki naciskom Pentagonu i gen. Mattisa, Trump zgodził się zmienić swoją decyzję i pozostawić amerykański kontyngent w Syrii „na nieco dłużej”.
Jednocześnie Amerykanie podjęli negocjacje z Turcją, które miały doprowadzić do zmniejszenia napięć między TSK a SDF-em. W rezultacie tych rozmów 4 czerwca 2018 roku osiągnięto porozumienie. Na jego mocy siły YPG miały wycofać się na lewy brzeg Eufratu, w Manbij miała zostać wybrana nowa rada miejska, a amerykańskie patrole wokół Manbij miały zostać zastąpione przez patrole TSK. Ten deal był ogromnym sukcesem Turcji, który dawał szanse na stopniową poprawę stosunków turecko-amerykańskich.
Jednak ostatecznie umowa dotycząca Manbij nigdy nie została wprowadzona w życie. Co prawda TSK zaczęło przeprowadzać z Amerykanami wspólne patrole wokół miasta, lecz ani siły USA ani YPG nie wycofały się ostatecznie z regionu. Turcja była mocno rozżalona z tego powodu i dlatego Turcy na przełomie października i listopada 2018 roku zaczęli coraz mocniej naciskać na Waszyngton, aby ten w końcu doprowadził do pełnej implementacji omawianego porozumienia.
Wściekły pies Mattis vs Erdogan
21 listopada 2018 roku gen. Mattis, szef Departamentu Stanu, zapowiedział, że siły amerykańskie wkrótce wzniosą kilka posterunków granicznych wzdłuż syryjsko-tureckiej granicy, na odcinku kontrolowanym przez SDF. Według Mattisa posterunki te miały monitorować ruch w pobliżu granicy i notyfikować Turków o wszystkich podejrzanych ruchach. Zatem, w planach Pentagonu, amerykańskie posterunki miały działać w interesie Turcji i ostrzegać ją prawdopodobnie przed próbami nielegalnego przekroczenia granicy przez Kurdów.
Jednak Ankara uznała, że plan Mattisa to okurzony plan Vogela, który jest nakierowany na scementowanie kurdyjskiej „państwowości” i wydłużenie amerykańskiej obecności w Syrii na czas nieokreślony a nie ochronę tureckich interesów. W efekcie Ankara zaczęła zastanawiać się w jaki sposób pokrzyżować amerykańskie plany. Otwarty atak, tak jak w Afrin, nie wchodził w grę, gdyż tutaj – tj. wokół Manbij i na wschód od Eufratu – stacjonują liczne siły amerykańskie, liczące ok. 2000 żołnierzy. Uznano prawdopodobnie, że najlepszym wyjściem będzie zastosowanie politycznego fortelu.
12 grudnia prezydent Erdogan zapowiedział, że za kilka dni tureckie wojska rozpoczną operację, której celem będzie oczyszczenie północnej Syrii z terrorystów – w domyśle YPG. Jednocześnie zapowiedział, że TSK nie będzie atakować sił USA, które nadal uważa za wojska sojusznicze. Tego samego dnia pojawiło się sporo informacji i materiałów graficznych dokumentujących ruchy TSK – zarówno w samej Turcji, jak i w Syrii.
Tym samym w północnej Syrii rozpoczęła się gra nerwów między Turkami a Amerykanami. Z nieoficjalnych raportów wynika, że gen. Mattisa naciskał na prezydenta Trumpa, aby ten jednoznacznie sprzeciwił się groźbom Erdogana i wykorzystał obecność amerykańskich wojsk w Syrii jako straszaka, który powinien wystarczyć do zatrzymania nadciągającej tureckiej ofensywy. Jednak wygląda na to, że – w odczuciu Trumpa – argumenty te były słabe, a Mattis nie dostrzegał szerszego obrazu sytuacji.
14 grudnia 2018 roku Trump odbył rozmowę telefoniczną z Erdoganem, podczas której zaszokował swoich doradców i obiecał Erdoganowi, że wojska amerykańskie wkrótce wycofają się z Syrii. Wiadomość ta została ujawniona mediom 19 grudnia w oficjalnym komunikacie prasowym. Decyzja Trumpa została niemal natychmiast ostro skrytykowana zarówno przez demokratów, jak i republikanów. Jednak czy faktycznie – z amerykańskiego punktu widzenia – decyzja o wycofaniu się z Syrii jest aż taka zła?
Zostawić Syrię za sobą
Problem z amerykańską pomocą dla Kurdów jest taki, że gdy w 2015 roku pierwsze oddziały amerykańskie zaczęły działać ramię w ramię z YPG ich celem było przede wszystkim pokonanie Państwa Islamskiego. Dopiero potem, gdy kalifat, przynajmniej w teorii, miał się ku końcowi, zaczęto zastanawiać się jak wykorzystać doświadczonych bojowników. Uznano, że SDF zostanie wykorzystana jako równowaga dla stacjonujących w Syrii Irańczyków. Zgodnie z nową strategią Pentagonu Amerykanie mieli opuścić Syrię dopiero wtedy, gdy wyjdą z niej Irańczycy.
Taka strategia od początku była błędna. Jeśli Irańczycy nie zostaną usunięci z Syrii siłą to sami nigdy nie zdecydują się na dobrowolne wycofanie swoich wojsk z tego kraju. Teheran poświęcił zbyt duże środki na utrzymanie Assada przy władzy, a sama Syria pełni zbyt ważną rolę w irańskiej polityce zagranicznej, aby Teheran zdecydował się teraz opuścić to państwo od tak, tylko dlatego że jego faworyt utrzymał się przy władzy. Jednocześnie możliwość naciskania na wycofanie się Irańczyków z Syrii – podczas rozmów pokojowych – także była bardzo wątpliwa. Za pomocą „Astany” Turcja, Iran oraz Rosja niemal całkowicie zmonopolizowały syryjski proces pokojowy i odstawiły na boczny tor genewskie rozmowy pokojowe prowadzone pod auspicjami ONZ, w które zaangażowały się USA. Tym samym Amerykanie, zdani na stałą obecność Irańczyków, sami także musieliby przedłużyć swój pobyt w Rożawie na czas nieokreślony – to natomiast spotkałoby się z ostrymi protestami ze strony Turcji, która zaczęłaby oskarżać USA o próbę stworzenia w północnej Syrii niepodległego państwa kurdyjskiego. Biorąc pod uwagę to co Turcy wyprawiali w Afrin i ich pracę w formule astańskiej, przedłużająca się obecność USA w Syrii potencjalnie mogłaby doprowadzić do głębokiego kryzysu w NATO.
Póki co działania Turków były tylko „pobrzękiwaniem szabelką”, jednak nikt nie mógł zagwarantować (zwłaszcza po wydarzeniach z Afrin), że w dłuższej perspektywie flirt turecko-rosyjski nie przekształci się z taktycznego sojuszu w relacje strategiczne. Tym samym prezydent Trump stanął przed wyborem – ochrona kurdyjskiego sojusznika i trzymanie w szachu Irańczyków czy negocjacje z Turkami, przerwanie coraz bliższych relacji rosyjsko-tureckich i zlikwidowanie „tureckich” napięć w NATO zanim urosną one do większych rozmiarów.
Dlatego też pytanie, na które od stycznia 2018 roku powinni poszukiwać Amerykanie to nie „jak zostać w Syrii”, tylko „jak z Syrii wyjść i nie wzmocnić tym samym osi Moskwa-Damaszek-Teheran?”.
Jak zwalczać Kurdów?
Wycofanie się Amerykanów z Syrii paradoksalnie nie leży w bezpośrednim interesie Turcji. Erdogan dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że o ile PKK utrzymuje kontakty z YPG, to – z punktu widzenia wojskowego – w bardzo ograniczonym stopniu szkodzi to tureckiemu bezpieczeństwu narodowemu. Granica turecko-syryjska, która pozostaje pod kontrolą SDF-u, znajduje się niemal wyłącznie wzdłuż terenów równinnych, na których z kilku kilometrów można wypatrzeć ludzi (w domyśle PKK) próbujących przekroczyć granicę.
Bardziej niebezpiecznym aspektem działalności YPG w Syrii jest fakt, że może przyczyniać się ona do szybszego budowania kurdyjskiej wspólnoty narodowej i wzrostu tendencji separatystycznych. To właśnie ten aspekty działalności YPG wydaje się być głównym punktem zainteresowania Erdogana.
Jednak pewnych procesów nie można zatrzymać czołgami czy kulami. Niezależnie od tego czy Turcja dokonałaby interwencji wymierzonej w YPG czy też nie kurdyjski nacjonalizm będzie rozchodził się po całym Bliskim Wschodzie coraz większym echem. Ewentualna walka Turków z takimi tendencjami może doprowadzić do pogłębienia turecko-kurdyjskiego konfliktu, ale nie doprowadzi do likwidacji kurdyjskiego nacjonalizmu jako takiego. Wydaje się, że Erdogan zdaje sobie sprawę także z tego aspektu konfliktu z Kurdami. Dlatego też, jego zdaniem (co zaraz udowodnię), podjęcie otwartej walki przeciwko oddziałom YPG stacjonującym na wschód od Eufratu nie leży w tureckim interesie narodowym.
Moim zdaniem stanowisko Ankary jest takie, że konflikt z syryjskimi Kurdami musi zostać rozwiązany za pomocą środków wojskowych, lecz nie oznacza to wcale bezpośredniej konfrontacji TSK i YPG. Wydaje się, że Turcja jest przede wszystkim zainteresowana implementacją turecko-amerykańskiej umowy dotyczącej Manbij, a następnie rozszerzenia jej na kolejne części Syrii kontrolowane przez SDF. Taki sposób załatwienia „kwestii syryjskiej” byłaby Ankarze na rękę także z punktu widzenia zaspokajania nacjonalistycznych żądz wyborców – małym kosztem Turcja mogłaby przejmować kolejne terytoria Syrii i podbijać nacjonalistyczny bębenek. Celem Turków nie musiałoby być przejęcie całości terenów kontrolowanych przez SDF, lecz tylko tych, które mają najważniejsze znaczenie np. Manbij czy Tel Abyad.
Bezpośrednia konfrontacja z YPG jest prawdopodobnie uważana za zbyt ryzykowne działanie. Z jednej strony taka operacja wymagałaby ogromnych nakładów finansowych, a rezultat samej operacji także mógłby być niesatysfakcjonujący – w obliczu klęski SDF mógłby przejść na stronę Damaszku.
Wielki blef Erdogana
Słuchając przemówienia Erdogana z 12 grudnia 2018 roku trzeba wziąć pod uwagę teorię, że jego wystąpienie było czystą gierką polityczną. Nie było takiej opcji, aby TSK – bez żadnego wcześniejszego przygotowania – rozpoczęła w ciągu kilku dni atak przeciwko SDF i to jeszcze przez tereny, na których stacjonują liczne siły sojusznicze. Przemówienie Erdogana było prawdopodobnie obliczone na zdobycie kilku punktów wyborczych przed zaplanowanymi na marzec wyborami lokalnymi oraz próbą zmuszania Amerykanów do implementacji umowy w sprawie Manbij. Po „zrobieniu groźnej miny” Erdogan mógł się wycofać z planów ataku na SDF i zrzucić całą winę na „złych” Amerykanów, co idealnie wpisałoby się w jego dotychczasową retorykę i spotkałoby się ze zrozumieniem ze strony wyborców.
Decyzja Trumpa z 14 grudnia 2018 roku zaskoczyła Erdogana. Wynika to nie tylko z nieoficjalnych relacji na temat przebiegu rozmowy Trump-Erdogan, ale także z działań jakie Erdogan podjął już po opublikowaniu oficjalnego komunikatu w sprawie wycofania się USA z Syrii. Mianowicie 21 grudnia 2018 roku Erdogan zapowiedział, że – z uwagi na decyzję Amerykanów – postanowił wstrzymać ofensywę. 23 grudnia 2018 roku miała miejsce kolejna rozmowa telefoniczna między Trumpem a Erdoganem, po której Trump zapowiedział, że amerykański odwrót z Syrii będzie „powolny i wysoce skoordynowany”, a w nowym roku do Turcji przyjedzie Bolton, który ma opracować z Turkami plan tej koordynacji. Moim zdaniem słowa Trumpa, oraz fakt, że Turcy nie naciskają na szybki odwrót SDF-u świadczą o tym, że podczas rozmów Trump-Erdogan opracowano bardzo ciekawy plan, który wywoła u niejednej osoby zawrót głowy.
Operacja unthinkable
Moim zdaniem wspólny plan obu prezydentów polega na tym, aby TSK zastąpiło wojsk tureckie i tym samym uniemożliwiła północnej Syrii powrót pod kontrolę Damaszku. Zatem mamy o czynienia z próbą implementacji porozumienia z Manbij na terytorium całej północno-wschodniej Syrii. Problemem pozostaje jednak kwestia jak przekonać do takiego rozwiązania lokalnych mieszkańców. Syryjscy Kurdowie uważają Turków za swojego głównego wroga, dużo groźniejszego niż Assad. Ponadto niektóre plemienia arabskie znad Eufratu także patrzą podejrzliwie na Turków i wyraźnie deklarują swoją wierność Damaszkowi.
Opór lokalnej ludności może sprawić, że podejmie ona próby bezpośrednich negocjacji z rządem w Damaszku. Pierwsza taka próba miała już miejsce. 28 grudnia 2018 roku damasceńska delegacja udała się do Manbij, gdzie uzgodniono że siły lojalistów przejmą kontrolę nad pasem ziemi niczyjej, który odgradza Turków od SDF z Manbij. Problem jednak polegał na tym, że pas ten nadal był patrolowany przez siły amerykańskie, które pod koniec dnia zmusiły siły Assada do wycofania się w kierunku Arimah, które od 2017 roku pozostaje pod łączoną kontrolą SDF i SAA.
Takich prób może być w przyszłości więcej. Teoretycznie USA może torpedować je siłą perswazji lub nieco cięższymi argumentami – np. atakami lotniczymi na konwoje SAA, co przecież w przeszłości już się zdarzało. Ciężko jednak określić jak takie ruchy USA mogłyby wpłynąć na lokalną ludność, która pozostaje neutralna względem rządu w Damaszku.
Turcja obawia się, że widząc próby zastąpienia obecności Amerykanów przez Turków, lokalna ludność mogłaby dogadać się z Assadem. Dlatego też 29 grudnia 2018 roku do Moskwy ma udać się wysokiej rangi misja dyplomatyczna, w której skład wejdą Mevlut Cavusoglu (minister spraw zagranicznych), Hulusi Akar (szef tureckiego MON) oraz Hakan Fidan (szef MIT, agencji wywiadu). Zdaniem tureckich mediów mają oni nakłonić Rosję do niepopierania rozmów Damaszku z SDF-em. Mimo, że tureckie media wydają się optymistycznie nastawione do nadchodzącego spotkania, to moim zdaniem nie mają ku temu podstaw. Jeśli Moskwa zakończyłaby rozmowy Kurdów z Damaszkiem to tym samym zadziałałby na rzecz interesów turecko-amerykańskich. W interesie Moskwy jest, aby północna Syria – po wycofaniu się z niej Amerykanów – jak najszybciej powróciła pod kontrolę Assada a nie Turcji, co przecież znacznie wzmocniłoby pozycję Ankary podczas syryjskich rozmów pokojowych.
Jeśli potwierdzenia tureckich mediów się potwierdzą i ichnia delegacja będzie chciała wynegocjować od Moskwy zapewnienie zerwania rozmów syryjsko-kurdyjskich, to Rosjanie już kilkukrotnie pośrednio wskazali, że taka opcja nie wchodzi w grę. Najpierw 26 grudnia 2018 roku Maria Zacharowa stwierdziła, że tereny północnej Syrii powinny przejść pod bezpośrednią kontrolę Assada. W dwa dni później, 28 grudnia, Siergiej Ławrow (szef rosyjskiego MSZ) pokazał, że hipotetyczne plany amerykańsko-tureckie (które opisałem powyżej) są dobrze znane Moskwie: „To [wycofanie się Amerykanów z Syrii] może być próbą przerzucenia odpowiedzialności na regionalnych partnerów USA [tj. w domyśle Turcji]. Póki co nie wiemy co oznacza wycofanie się USA z Syrii. Trzeba jeszcze czekać.”
O ile Rosja nie będzie chciała się zgodzić na przejście całości terenów SDF pod kontrolę Turków, to jednocześnie prawdopodobnie zaproponuje Turkom pójście na pewien kompromis, który pozwoli obu stronom wyjść z syryjskiej awantury z twarzą. Pytanie jednak czy Turcy będą chcieli zaakceptować rosyjskie propozycje.
Moskwa podchodzi do Kurdów bardzo ostrożnie i wyraźnie chce przeciągnąć ich na swoją stronę. Dlatego też – w przeciwieństwie do np. syryjskich rebeliantów – Kurdowie mogą liczyć na silne rosyjskie wsparcie przy negocjacjach z Damaszkiem. Najlepszym przykładem tego jak duże jest to wsparcie jest sytuacja z Tal Rifat. W sytuacji, gdy Afrin znalazło się na skraju upadku, YPG z okolic Tal Rifat – za pośrednictwem Rosjan – podjęło negocjacje z Damaszkiem. W ich wyniku SAA wjechała do Tal Rifat i okolicznych wiosek oraz rozstawiła swoje punkty obserwacyjne. Jednocześnie jednak SAA nie rozbroiła lokalnych członków YPG, którzy do tej pory swobodnie działają tam, w żaden sposób nie niepokojeni przez rząd.
Dlatego też jeśli rosyjskie propozycje skupione będą wokół powielenia scenariusza spod Tal Rifat czy Arimah to z pewnością zostaną one odrzucone przez stronę turecką jako mało satysfakcjonujące. W tej sytuacji możliwym scenariuszem jest taki, że Turcy odrzucą rosyjskie propozycje, co spowoduje że Moskwa da Damaszkowi zielone światło na negocjacje z Kurdami. Taka sytuacja natomiast jest prostą drogą do podkopania samych podstaw, na których oparta jest formuła z Astany.
Wydaje się, że Rosja za wszelką cenę będzie chciała utrzymać Turcję przy sobie i nie doprowadzić do załamania się „Astany” tylko z powodu sporu wokół Kurdów. Dlatego też wydaje się, że jeśli Turcja odrzuci powielenie scenariusza z Tal Rifat – co jest niemal pewne – to Moskwa zaproponuje Ankarze podzielenie się terytorium SDF w taki sposób, że północna część ich terytorium (złożona z terenów kurdyjsckih) przypadłaby Turcji a południowa (tereny arabskie wzdłuż Eufratu) Damaszkowi. Wydaje się, że nawet takie rozwiązanie byłoby dla Turków satysfakcjonujące. Jednak tutaj pojawia się problem samych Kurdów. Jeśli Rosja zgodzi się na taki podział terytorium SDF to niechybnie znajdzie się w konflikcie z Kurdami, którzy i tak – po wydarzeniach z Afrin, gdzie przecież stacjonował mały rosyjski kontyngent – uważają Rosję za zdrajców i bliskich sojuszników Turcji.
Tym samym okazuje się, że Trump podjął bezwzględnie dobrą decyzję. Jeśli uda mu się doprowadzić do całkowitego zastąpienia wojsk amerykańskich tureckimi, to będzie to ogromny sukces, który znacznie poprawi nadszarpnięte relacje amerykańsko-tureckie. Jeśli Turcy wrócą z Moskwy z jakimkolwiek porozumieniem, to Trump nadal wygra, bo Turcy będą wiedzieć że ewentualne porozumienie było możliwe tylko za uprzednią zgodą Trumpa na wycofanie się Amerykanów z Syrii. Jeśli tym porozumieniem będzie scenariusz podziału terytorium SDF to także będzie to zwycięstwo USA, bo stosunki kurdyjsko-rosyjskie ostatecznie załamią się. Najlepszym jednak scenariuszem dla Trumpa, i chyba raczej niezamierzonym, byłby natomiast taki bieg wydarzeń w którym Moskwa proponuje Turkom pewien kompromis, który Turcja odrzuci, a tym samym w posadach zatrzęsą się podstawy działania formuły astańskiej.
Moje przewidywania
Jeśli idzie o moje zdanie to najbardziej prawdopodobny scenariusz to taki, że Turcy wrócą z Moskwy z kompromisem opartym o podział terytorium SDF. Na jego podstawie Turcja będzie mogła wkroczyć do północnej Syrii i spacyfikować zarówno PYD, jak i YPG oraz – ewentualne – ośrodki PKK.
Taki układ wydaje się być w interesie Turków, lecz może on wywołać pewne komplikacje. Teoretycznie w 2019 roku w Syrii mają odbyć się pierwsze powojenne wybory. Po ich przeprowadzeniu Turcja ma prawdopodobnie zacząć opuszczać Syrię. Jednak droga do tych wyborów jest daleka – dopiero pod koniec 2018 roku formuła astańska przedstawiła ostateczną listę kandydatów na członków przyszłego komitetu konstytucyjnego. Jak wskazuje wielu obserwatorów tych rozmów interesy Turcji, Rosji i Iranu są różne, gdy idzie o przyszłość Syrii – każdy z tych krajów widzi przyszłość Syrii nieco inaczej. Jeśli w ramach „Astany” nie uda się osiągnąć porozumienia to syryjski proces pokojowy ulegnie znacznemu wydłużeniu a Turcja – chcąc utrzymać ważną rolę w tych rozmowach pokojowych – będzie zdana na utrzymywanie swoich wojsk w Syrii.
Przedłużająca się okupacja turecka może doprowadzić do wzrostu nastrojów antytureckich w północnej Syrii i nawiązania pewnych form współpracy między Damaszkiem a YPG w celu pozbycia się Turków z terenów kurdyjskich. To natomiast będzie prostą drogą do podważenia istoty rozmów w Astanie i może oznaczać całkowity upadek znaczenia tej formuły. Taki obrót sytuacji mógłby doprowadzić do ponownego rozpalenia syryjskiej wojny domowej, jednak z znaczną roszadą – po jednej stronie stanęłyby Syria, Rosja i Państwa Zatoki (oprócz Kataru) a po drugiej Turcja i Katar.
Ciężko określić jak dalej rozwinie się sytuacja w północnej Syrii, jednak trzeba przyznać że prezydent Trump podjął bardzo dobrą decyzję. Amerykanie co prawda tracą cennego kurdyjskiego sojusznika, lecz w dłuższej perspektywie wzmacniają swoje relacje z Turcją. Ponadto amerykański odwrót potencjalnie może doprowadzić do rozbicia formuły astańskiej, która powstała w zasadzie dlatego, że Rosja, Iran i Turcja nie zgadzały się na dyktowanie warunków w Syrii przez Amerykę. Jedno jest pewne syryjska wojna domowa wkracza w nową fazę i wiele wskazuje na to, że nie jest to tylko faza rozmów pokojowych, ale także faza wzrastającego napięcia turecko-rosyjskiego.