20 czerwca 2019 r. irański Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej zestrzelił amerykańskiego drona RQ-4 Global Hawk. Cały świat zamarł i z zapartym tchem czekał na odpowiedź Waszyngtonu. Część osób widziała już przyszłość w czarnych barwach i twierdziła, że odpowiedź ze strony Amerykanów może być tylko jedna – wojna. Jednak ostatecznie nic takiego nie nastąpiło. Mimo, że – jak wynika z informacji, do których dotarł NYT – amerykańskie samolot były gotowe zaatakować wybrane obiekty wojskowe na terenie Iranu, ostatecznie prezydent Trump odmówił zatwierdzenia ataków. Irańczycy momentalnie oskarżyli prezydenta o tchórzostwo i strach przed konfrontacją z „wielkim Iranem”. Wtórowali im inni, którzy z tych, czy innych powodów, nie przepadają za administracją Trumpa. Jednak czy taka narracja, aby na pewno jest narracją obiektywną? Czy faktycznie Donald Trump jest tchórzem? Czy może jednak jest na odwrót, i to Trump potrafi dostrzec to czego nie potrafią zobaczyć inni – tj. szerszą perspektywę konfliktu z Iranem?
Donald i Hassan
Jednym z postulatów wyborczych Donalda Trumpa było odstąpienie od JCPOA (zdaniem prezydenta „najgorzej umowy wszech czasów”) i zmuszenie władz w Teheranie do ponownych negocjacji, których owocem byłaby dużo korzystniejsza – z perspektywy Waszyngtonu – umowa. Pierwszy z tych celów został osiągnięty w maju 2018 r., gdy Trump „wypowiedział” JCPOA. Jednak drugi – tj. zmuszenie Irańczyków do ponownych negocjacji – okazał się o wiele trudniejszy. Dlatego też amerykańska administracja zaczęła wprowadzać w życie swój plan wywarcia maksymalnej presji na Iran (ang. maximum pressure). W ten sposób Waszyngton, niczym wściekły pies, zaczął „atakować” sankcjami nie tylko sam Iran, ale także wszelkie podmioty – zarówno państwowe, jak i niepaństwowe – współpracujące z Teheranem. W tej walce nie ma znaczenia czy podmioty te są sojusznikami Waszyngtonu czy też nie – vide presja Waszyngtonu na UE, która, za pomocą spółki INSTEX, próbuje utworzyć alternatywny „kanał handlowy” z Iranem.
Początkowo „amerykańska machina sankcyjna” miała ogromny problem z rozpędzeniem się, a w zasadzie była „duszona” przez samych Amerykanów. Waszyngton obawiał się bowiem, że próba natychmiastowego wykluczenia Irańczyków z rynku naftowego mogłaby doprowadzić do zbyt dużego zamieszania, które rykoszetem odbiłyby się na rynku energetycznym w USA. Dlatego też administracja Trumpa posłużyła się „zwolnieniami” (ang. waivers) od reżimu sankcyjnego, których udzielono największym kupcom irańskiej ropy, a tym samym dano im czas na znalezienie nowych źródeł zaopatrzenia. Jednak na początku maja 2019 r. zwolnienia wygasły, a Amerykanie zaczęli dodawać do puli kolejne sankcje, które coraz dotkliwiej zaczęły kąsać irańską gospodarkę.
Problemy w kraju, problemy za granicą
Tym samym amerykańska polityka maksymalnej presji wobec Iranu, podparta zastraszaniem krajów trzecich, zaczęła przynosić pierwsze rezultaty. W roku budżetowym 2018-2019 irańska gospodarka skurczyła się o 4,9%, a IMF przewiduje że tylko w 2019 r. będzie jeszcze gorzej i wskaźnik ten wyniesie -6%. Kolejnym palącym problemem jest szalejąca inflacja, która według oficjalnych statystyk Teheranu w czerwcu osiągnęła wartość 37%, a według prognoz IMF w tym roku może przekroczyć nawet 50%. Nie mówiąc już o rosnącym bezrobociu, które w szczególności dotyka młodszych obywateli.
Amerykańskie sankcje są tym bardziej dokuczliwe, że w poprzednich okresach, gdy Irańczycy także znajdowali się pod jarzmem sankcji i mieli ograniczony dostęp do rynków zbytu ropy naftowej, mogli rekompensować sobie te niedogodności wysokimi cenami ropy – jednak obecnie ceny ropy oscylują wokół 60-65 dolarów za baryłkę, co jest zbyt niską ceną, aby Irańczycy mogli domknąć swój budżet.
Zła sytuacja w Iranie odbiła się także na sojusznikach ajatollahów rozsianych po całym regionie Bliskiego Wschodu. W szczególnie złej sytuacji znalazł się Hezbollah, który – dzięki wojnie w Syrii – rozrósł się do ogromnych rozmiarów. Teraz natomiast – w sytuacji zmniejszonego wsparcia od Teheranu i stopniowego wygaszania konfliktu w Syrii – Hezbollah stracił kluczowe źródła finansowania, które stanowiły podstawę jego potęgi w ostatnich latach. Problemy organizacji są tak duże, że już na początku marca 2019 r. Nasrallah osobiście wzywał sympatyków do dokonywania datków na rzecz Hezbollah, aby chociaż w małym stopniu pomóc organizacji przetrwać „chwilę próby”.
Czerwone linie i białe gumki
Waszyngton dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że antyirańskie sankcje działają. Prawdopodobnie właśnie dlatego Trump odmówił zatwierdzenia nalotów na Iran. Prezydent jest świadom, że posiada dużo bardziej wyrafinowane środki nacisku na Teheran niż bomby lotnicze a jednocześnie równie „zabójcze” – tj. sankcje. Ponadto Amerykanie, po doświadczeniach w Iraku i Afganistanie, są o wiele mniej skorzy do angażowania swoich wojsk w operacje wojskowe w tym regionie świata. Nie jest to jakieś novum, które pojawiło się w amerykańskiej polityce wraz z Donaldem Trumpem, lecz tę awersję do „boots on the ground” dało się wyczuć już czasach prezydentury Baracka Obamy. To właśnie Obama ostrzegał Assada, że USA odpowiedzą zbrojnie w sytuacji użycia broni chemicznej przez SAA, tym samym wyznaczając tzw. czerwoną linię Obamy (ang. Obama’s red line) – jednak tylko po to, aby uzależnić atak na Syrię od decyzji Kongresu, w sytuacji gdy w zachodniej Ghoucie doszło do ataku chemicznego (co de facto stanowiło wycofanie się Obamy ze swojego uprzedniego stanowiska w obliczu wciągnięcia USA w kolejną wojnę na Bliskim Wschodzie).
Dlatego też istnieje pewien dysonans między amerykańską retoryką a faktycznymi decyzjami zapadającymi w Białym Domu. Z jednej strony wypowiedzi amerykańskich oficjeli są bardzo ostre i zdają się świadczyć o tym, że USA jest gotowa do konfrontacji zbrojnej z Iranem, jednak – gdy trafia się okazja ku walce – Amerykanie zręcznie wycofują się z walki. Część osób tłumaczy to sobie słabością USA, co idealnie wpisuje się w – już niemal powszechnie głoszone – poglądy o upadku amerykańskiej potęgi. Jednak faktyczna przyczyna takiego, a nie innego, zachowania Białego Domu, wydaje się dużo bardziej skomplikowana.
Make smart wars, not ordinary wars
To prawda, że USA jest obecnie słabsze niż w czasie inwazji na Afganistan w 2001 r. czy na Irak w 2003 r. Jednak nie zmienia to faktu, że armia USA nadal pozostaje najlepiej wyposażoną i najgroźniejszą armią na świecie. Obecnie jednak amerykańscy przywódcy z dużo większą rezerwą podchodzą do wykorzystywania tej zabójczej siły.
Z jednej strony formuła „war on terror” stopniowo się wypala, a tym samym coraz trudniej o zdobycie szerokiego poparcia społecznego dla kolejnych interwencji zbrojnych na Bliskim Wschodzie. Z drugiej strony, po opłakanych konsekwencjach inwazji na Afganistan i Irak, amerykańscy prezydenci zdają się podejmować swoje decyzje dotyczące użycia sił zbrojnych na Bliskim Wschodzie nie tylko w oparciu o odpowiedź na pytanie „czy jesteśmy w stanie pokonać wroga?”, ale także „czy pokonanie wroga będzie korzystne w perspektywie długoterminowej?”.
Prezydent G. W. Bush Jr. i jego wice Dick Chaney, który miał ogromny wpływ na ówczesną politykę USA wobec regionu, zadawali sobie odpowiedź tylko na to pierwsze pytanie, niewiele myśląc o długofalowych konsekwencjach swojej polityki. Tym samym duet ten doprowadził m.in. do obalenia reżimu Saddama Husajna, który stanowił strategiczną przeciwwagę dla „rewolucyjnego Teheranu”. Gdy Saddama zabrakło, irańskie wpływy „rozlały się” po całym regionie, czego negatywne skutki Amerykanie odczuwają po dziś dzień – w szczególności właśnie w samym Iraku.
Prezydenci post-bushowscy (tj. Obama i Trump), mimo że posiadają zupełnie inne wizje sposobu zapewnienia pokoju na Bliskim Wschodzie, to jednak obaj z dużą rezerwą podchodzą do kwestii użycia sił zbrojnych w tym regionie świata. Wynika to z faktu, że obaj postanowili uczyć się nie na swoich błędach, lecz na błędach swoich poprzedników i trzeba przyznać, że wyciągnęli (zwłaszcza Obama) bardzo mądre wnioski z porażek Busha i Cheneya. Różnica jaka dzieli Trumpa i Obamę od Busha i Cheneya wynika właśnie z kierowania się przez nich nie tyle zero-jedynkowym systemem porównywania siły militarnej USA i danego przeciwnika, co podejmowaniem decyzji w oparciu głównie o rozważenie długoterminowych skutków politycznych każdej decyzji, i to z uwzględnieniem wielu płaszczyzn (np. ekonomicznej, społecznej, międzynarodowej itd.).
Obama’s U-turn czy może najsprytniejsza „interwencja” w historii?
Świetnym przykładem, który potwierdza powyższe rozważania, jest tutaj polityka Obamy wobec Syrii i wspomniana już „czerwona linia”. Obama nie zrealizował swoich gróźb wobec Assada nie dlatego, że – jak by chcieli niektórzy – USA były za słabe, lecz z zupełnie innych przyczyn. W 2013 roku SAA była w rozsypce i w żaden sposób nie była zdolna do stawienia czoła amerykańskiej inwazji. Jednak, mimo tego Obama znalazł się w kropce. Jego dylemat polegał na tym, co zrobić z Syrią, już po obaleniu Assada.
Gdyby Amerykanie zdecydowali się na inwazję, to na ich barki spadłaby odpowiedzialność za stabilizację tego kraju – co biorąc pod uwagę strukturę etniczną Syrii i ogrom grup rebelianckich działających wówczas na jej terenie (w tym Al Kaidę), mogłoby się okazać niezwykle trudne. Pełnoskalowa interwencja w Syrii, w perspektywie długoterminowej, była po prostu politycznie nieopłacalna. Dlatego Obama zdecydował się na dużo bardziej opłacalne rozwiązanie – postanowiono wykorzystać Kurdów (pod sztandarem SDF) do zabezpieczenia amerykańskich interesów – tj. skontrowania Irańczyków i uniemożliwienia odzyskania pełni władzy przez Assada. W ten sposób de facto oderwano od Syrii tereny położone na zachód od Eufratu (w tym złoża ropy naftowej i żyzne ziemie nadające się do uprawy. Tym samym Assad, odcięty od wielu witalnych zasobów pozostałych po stronie kurdyjskiej, został zdany na łaskę Teheranu i Moskwy. Co prawda w pewnym stopniu umocniło to wpływy Rosji i Iranu w Syrii, ale jednocześnie zwiększyło to także znacznie sumy jakie oba kraje muszą łożyć na utrzymanie Assada u władzy.
Jeśli idzie o podejście do użycia sił zbrojnych wobec państw regionu, to Trump – mimo iż odżegnuje się od wszystkiego związanego z Obamą – w dużym stopniu kontynuuje właśnie politykę swojego znienawidzonego poprzednika. Projekcja siły wygrywa z faktycznym jej użyciem. Środki pozamilitarne (w szczególności sankcje gospodarcze) mają pierwszeństwo przed środkami militarnymi. Użycie siły militarnej jest ostatecznością, a jeśli już do nich dochodzi, to amerykańscy żołnierze mają pełnić rolę „instruktorów” a nie żołnierzy pierwszej linii – vide amerykańscy instruktorzy przy SDF, czy irackiej armii.
Jastrzębie i Gołębie
Moim zdaniem nie można mówić, że prezydent Trump prze do wojny. Takie sformułowanie byłoby kłamstwem, co dobitnie pokazują zresztą ostatnie wypowiedzi samego prezydenta. Celem Białego Domu (a raczej samego Trumpa, bo jego administracja jest co do tego podzielona) nie jest wojna z Iranem, lecz – co powtarzam w każdym tekście jak mantrę – wywarcie na Iran tak dużego nacisku, aby zgodził się na ponowne negocjacje dotyczące swojego programu atomowego, oraz włączenie do tych rozmów kwestii programu rakiet balistycznych, wsparcia dla grup zbrojnych w regionie i tym podobnych kwestii – zupełnie inną kwestią jest to czy taktyka obraną przez Waszyngton jest słuszna (osobiście mam co do tego pewne wątpliwości). Trump chce złamać Iran – nie ma co do tego wątpliwości. Jednak sposób w jaki chce to zrobić jest dużo bardziej wyrafinowany niż bezpośrednia konfrontacja militarna.
Jednak każda moneta ma dwie strony. Przede wszystkim unikanie konfrontacji przez Amerykanów, może zachęcić ich wrogów do zajęcia bardziej agresywnych stanowisk w pewnych kwestiach. Dobrym przykładem jest znowu Syria. Pozwalając Assadowi na przekroczenie czerwonej linii, Obama de facto zachęcił Rosję do podjęcia w tym kraju własnej interwencji zbrojnej. Moskwa była niemal pewna, że mimo amerykańsko-kurdyjskiej współpracy, Waszyngton nie zrobi nic, aby nie uniemożliwić Rosjanom wykrojenie dla siebie kawałka Syrii.
Ponadto środki pozamilitarne nie zawsze są w stanie zabezpieczyć interesy USA i jego sojuszników w dostateczny sposób. Skłania to regionalnych sojuszników USA do podejmowania działań na własną rękę. Sojusznicy ci natomiast nie zawsze okazują się tak kompetentni jak zakładano (vide Saudowie w Jemenie, gdzie pro-saudyjska koalicja wywołała jeden z największych kryzysów humanitarnych od czasów II WŚ). Ponadto, patrząc z drugiej strony, odcięcie pro-irańskich sojuszników od finansowania ze strony Teheranu nie oznacza wcale, że grupy te momentalnie odwrócą się od Iranu. Nieformalny blok pro-irański, popularnie zwany „osią oporu” (ang. axis of resistance) oparty jest nie tyle na irańskich pieniądzach, co na ideologii – i to bardzo specyficznej. Oś oparta jest bowiem nie na teorii Vilayat-e Faqih („rządach wielkiego jurysty”), lecz na skrajnym antyimperializmie, który pozwala Irańczykom jednoczyć wokół siebie grupy o różnej ideologii, dla których wspólnym mianownikiem jest walka z zachodnim imperializmem w świecie arabskim (utożsamianym już niemal wyłącznie z Ameryką).
Warto jeszcze zwrócić uwagę na fakt, że bardzo ciężko ocenić wpływ jakie środki pozamilitarne (w szczególności sankcje gospodarcze) wywrą na danego przeciwnika. O ile nakładając sankcje na Iran, ekipa prezydenta Trumpa prawdopodobnie liczyła na to, że zwiększą one popularność polityków z obozu liberalno-umiarkowanego (reformiści i Rouhani), którzy byliby bardziej skłonni do negocjacji. Jednak w rzeczywistości jest zupełnie na odwrót. Irańscy konserwatyści wykorzystali sankcje, aby zamieść pod dywan problemy, które jeszcze przed sankcjami wyznaczały główne osie sporu w irańskiej polityce. I tak korupcja, wyprowadzanie przez ajatollahów pieniędzy z budżetu państwa, marnotrawstwo środków publicznych, zbyt duże ograniczenia dla lokalnych i zagranicznych przedsiębiorców, nagle zniknęły z szerokiego dyskursu. Zastąpił je temat „starcia z wielkim szatanem”. Natomiast winę za niekorzystną sytuację gospodarczą w kraju zrzucono na prezydenta Rouhaniego i jego „romans z Zachodem”. Społeczeństwo niemal „bezboleśnie” dało się zmanipulować konserwatystom, co było o tyle łatwiejsze że liberalne media znajdują się pod ścisłą kontrolą państwa (a dokładnie, kontrolowanego przez konserwatystów, Ministerstwa Sprawiedliwości), i często otrzymują czasowe zakazy publikacji. Sytuacji prezydenta nie pomaga także fakt, że w obozie reformistów doszło do wewnętrznego rozłamu. Wszystko to prowadzi do coraz większej popularności elementów konserwatywnych w Iranie, które postulują nie tylko natychmiastowe wznowienie programu atomowego, ale także zajęcie ostrzejszego stanowiska wobec Amerykanów i ich sojuszników.
Tym samym Donald Trump chce rzucić Irańczyków na kolana, lecz zdaje się odrzucać opcję bezpośredniej konfrontacji militarnej z Teheranem. Polityka „maksymalnej presji” działa, a problemy gospodarcze i polityczne – tak Iranu, jak i jego „klientów” w regionie piętrzą się. Jednak nadal daleka droga do ponownych negocjacji amerykańsko-iranskich, na które tak bardzo liczy Waszyngton. Żaden z polityków z obozu liberalno-umiarkowanego nie zgodzi się na takie rozmowy, gdyż momentalnie zostanie oskarżony przez konserwatystów o zdradę stanu. Dlatego też prezydent Rouhani cały czas powtarzał, że warunkiem wstępnym do prowadzenia jakichkolwiek negocjacji z Waszyngtonem, jest powrót Amerykanów do JCPOA. Taki ruch pozwoliłby bowiem Irańczykom zachować twarz na arenie międzynarodowej i uniknąć oskarżeń na rodzimej scenie politycznej. Jednak na to z kolei nie chcą się zgodzić Amerykanie, gdyż powrót do JCPOA, byłby zbyt dużym ciosem wizerunkowym dla prezydenta Trumpa. Problem jest tym większy, że sankcje indywidualne ogłoszone przez Waszyngton 25 czerwca b.r., które wymierzone są m.in. w ajatollaha Alego Chameneiego, wyraźnie wyprowadziły Teheran z równowagi. Zarif stwierdził, że nakładając sankcje na Chameneiego, Waszyngton zamknął drzwi do dyplomatycznego rozwiązania sporu. Jeszcze ostrzejszy ton przybrał, zwykle mocno stonowany, Rouhani który określił Biały Dom jako instytucję „dotkniętą chorobą umysłową”.
W poszukiwaniu rozwiązania
Tym samym prezydent Trump znalazł się na rozdrożu. Z jednej strony jego sankcje działają, ale nie do tego stopnia, aby zmusić Irańczyków do negocjacji. Z pewnością zmusi to Waszyngton do nakładania na Iran kolejnych sankcji, które skupią się najprawdopodobniej na sektorach nienaftowtych. Jednak, aby sankcje te zaczęły działać potrzeba czasu – a nawet to nie gwarantuje, że sankcje odniosą zamierzony skutek. Tymczasem Waszyngton nie może czekać, gdyż Irańczycy – chcąc wywrzeć presję na UE – powoli wznawiają swój program atomowy. W ten sposób Biały Dom został zmuszony do zmiany taktyki.
Według informacji, które uzyskał NYT, amerykańscy analitycy – na polecenie Białego Domu – pracują właśnie nad planem wojny hybrydowej z Iranem. Rozważane mają być nie tylko cyberataki na irańską infrastrukturę, ale także podburzanie niezadowolenia społecznego wewnątrz kraju czy fizyczna eliminacja irańskich naukowców, którzy zostaliby wciągnięci do programu atomowego (powtórzenie operacji z lat 2010-2012, gdy najprawdopodobniej Mossad wyeliminował 6 naukowców). Dodatkiem do tej nowej strategii ma być także zwiększenie presji na pro-irańskie grupy działające w regionie – w szczególności w Iraku, gdzie niektóre elementy PMU (mimo ich oficjalnego rozwiązania) nadal cieszą się potężną władzą i względną nietykalnością ze strony rządu w Bagdadzie. Pytanie jednak czy Amerykanie podołają tym ambitnym celom, bo nie tylko będą musieli działać w środowisku mocno dla siebie nieprzyjaznym, ale także będą musieli stawić czoła przeciwnikowi, który niemal do perfekcji opanował praktykę wojny hybrydowej i asymetrycznej.
Tym samym zdaje się, że konflikt z Iranem będzie konfliktem długoletnim. Nie można tutaj liczyć na jakiekolwiek szybkie rozwiązanie. USA nadal będą zwiększać nacisk na Iran, a ten będzie odpowiadał równie agresywnymi środkami. Incydenty tak jak ten z 20 czerwca b.r. z pewnością będą się powtarzać. Jednak wątpliwe, żeby doprowadziły one do bezpośredniej konfrontacji militarnej, gdyż byłoby to niekorzystne dla każdej ze stron. Jednocześnie jednak nie można wykluczyć, że wkrótce Waszyngton rozpocznie zakrojoną na szeroką skalę wojnę proxy z Teheranem, to natomiast – biorąc pod uwagę napięcia istniejące w świecie arabskim – może negatywnie odbić się na całym regionie.
Wydarzeniem, które może zmienić charakter tej konfrontacji może być nie tylko stopniowe odstępowanie od postanowień JCPOA przez administrację Rouhaniego, ale także wybory parlamentarne w Iranie, które mają się odbyć w pierwszej połowie 2020 r. Kryzys w obozie reformistów, o którym już wspomniałem, wynika z faktu, że część członków tego obozu chce zbojkotować wybory w 2020 r. Wynika to z faktu, że czują się oni oszukani przez system wyborczy Islamskiej Republiki Iranu, zgodnie z którym każda kandydatura powinna zostać zaakceptowana przez Radę Strażników, de facto kontrolowaną przez ajatollaha. Otóż przed wyborami parlamentarnymi w 2016 roku Rada odrzuciła kandydatury wielu prominentnych reformistów, którzy zostali zastąpieni mniej znanymi politykami. Tym samym, mimo iż „Lista nadziei” (tj. koalicja umiarkowanych stronników Rouhaniego i reformatorów) wygrała wybory, to została pozbawiona „moralnego kręgosłupa”. W parlamencie znalazło się zbyt wielu mało doświadczonych polityków, którzy łatwo dali się wykorzystać konserwatywnej opozycji do różnych rozgrywek politycznych, czego ostatnim jaskrawym przykładem było postawienie kilku członków gabinetu Rouhaniego w stan oskarżenia. Chcąc nie dopuścić do powtórzenia się takiej sytuacji, reformiści postanowili postawić Radzie Stażników warunek – albo dopuścicie naszych kandydatów albo nie startujemy w wyborach. Taki ruch to hazard w czystej postaci. Jeśli Rada się ugnie, to reformiści mogą mieć realną szansę na powalczenie z konserwatystami jak równy z równym. O ile wygrana w 2020 r. wydaje się mało prawdopodobna, to powrót na listy najbardziej rozpoznawalnych nazwisk mógłby pomóc odbudować społeczne zaufanie do reformistów, które wyraźnie podupadło w ostatnim czasie – to natomiast mogłoby się okazać kluczem do zwycięstwa w wyborach prezydenckich w 2021 r. Niestety ziszczenie się planów reformistów wydaje się mało prawdopodobne, zwłaszcza że ich koalicyjni koledzy (stronnicy Rouhaniego) otwarcie deklarują chęć startu w najbliższych wyborach parlamentarnych, nie uzależniając swojej decyzji od stanowiska Rady Strażników.
Zestrzelenie amerykańskiego drona przez IRGC to tylko epizod w amerykańsko-irańskim starciu. Wydaje się jednak, że będzie to epizod przełomowy. Ameryka zrozumiała, że – chcąc faktycznie zrealizować politykę „maksymalne presji” na Iran – nie może ograniczać się wyłącznie do sankcji i zwiększania swojej obecności wojskowej w regionie, lecz musi dostosować reguły gry do zachowania przeciwnika, tj. większy nacisk położyć na wojnę hybrydową. O ile zwiększa to ryzyko otwartego konfliktu, to jednak ryzyko to zdaje się akceptowalne, zwłaszcza że korzyści jakie przynieść może taka hybrydowa konfrontacja wydają się warte ryzyka.